Postautor: Dzosef » pn cze 24, 2019 8:06 pm
No to po festiwalu, czwarty GMM na koncie i chyba za rok znowu wracam do Dessel.
Organizacyjnie jak zwykle super, kto był to wie, że nie ma kilometrowych odległości miedzy scenami.
Pierwszego dnia świetny koncert Raven, słaby Gejaty Arctiki i niezły Anselmo, 5 numerow Illegals i 6 albo 7 Pantery. Oba mnie nie grzeją, ale "Im Broken" i "Walk" na żywo mają niesamowitą moc.
Piątek zaczynam od strzału w mordę od Death Angela, jak zwykle nadkoncert, a nowy materiał zachowuje bardzo wysoki poziom poprzedniej płyty. Fantastycznie wypadł Glenn Hughes, usłyszenie Burn i Highway Star na żywo, to było to. Potem mój pierwszy Candlemass z barierki i to było wspaniałe, dobrze że wokal jest teraz we właściwych rękach, w zasadzie nawet nie brakuje Messiaha. Gig na piątkę z plusem w szkolnej skali. Wpadam na chwilę na Municipal Waste, a potem Anthrax. Fajnie, że odkurzyli "Now It's Dark", bo poza tym setlista do wyrzygania, to samo oklepane gówno odkąd wrócił Joey. Koncert Lynyrd Skynyrd oglądalem z kiepskiej pozycji, ale było lepiej niż się spodziewałem. W sam raz na piknikowanie. Dalej kawałek Amon Amarth, to mój ich chyba 9. koncert i za każdym razem tak samo nudno. Na szczęście dużo żywszy był na małej scenie legendarny Discharge, kto nie zna to polecam. Zerkam na parę numerów Within Temptation, które można określić "boska Sharon i banda chuja", bo serio to jak jej niesamowity głos marnowany jest przez ubogie partie instrumentalne aż boli, beztalencia muzyczne i lipa w sam raz dla fanów popu. No i dochodzimy do głównego dania tego dnia, czyli SLAYER KURWA. Ominęły mnie Łódź i Gliwice i po tym co było w Dessel trochę żałuje. Slayer w doskonałej formie, jak się żegnac to w ten sposób. Zero bisów, zero zabawy z publiką, pajacerki... samo mięcho. I kostka Kinga się trafiła. Aha, koncert pod znakiem ludzi wyciąganych z barierek, omdleń i krzyków, a dla mnie nawet nie było ciasno. Lekki napór na plecy i tyle. Jednak u nas to jest patologia, skoro tak się zahartowałem xD
Sobota to pobudka skoro świt i japonki z Lovebites. Niestety dźwiękowiec chyba najebany. Znam pierwsza płytę dziewczyn niemal na pamięć, a miałem problem rozpoznać utwory, tak to brzmiało. Mimo wszystko nie mogę się doczekać aż wrócą do Europy, wtedy jedziem się bawić. Potem przez kilka godzin badziewie, byłem na badziewnym Borknagar, ogólnie nie było na co iść, a to Behemoth, a to Trivium, a to jakieś metalcore'y... Slash z Mylesem wytrzymałem 10 minut i poszedłem instalować się na barierce przed Kingiem Diamondem. Występ Króla poprzedziło Ministry, które o dziwo nie było tak złe jak 2 lata temu. A sam Diament... jak ten ch@@$@j ucial setlistę?! Czemu?! Dlaczego wyrzucił Tea?? Poza tym rewelacyjny koncert, chociaż perkusja nieco za głośno.
Trzeci dzień w założeniu miał być piknikiem. Hehe. Idę na Power Tripa, Gojire, Whitesnake, Def Leppard i kawałek Possesed, same solidne sztuki. Ale to drugi namiot był najważniejszy tego dnia. Najpierw fenomenalny Uncle Acid, jedna z najlepszych sztuk festiwalu. Co jeszcze? Idąc z jednej sceny na drugą usłyszałem kawałek Sabatonu, nie wiem jak ktoś może słuchać takiej dyskochujozy. Unikając sałatoniarzy idę na Hawkwind i...
Top5 gigów życia. Muzyka Hawkwind na żywo jest niesamowita, magiczna, psychodeliczna. Dotyka od srodka, porusza i jest po prostu niesamowita. Nie umiem tego opisać, to jak lot po jakiejś kolorowej pigule. Nieprawdopodobne.
I na koniec KISS. W Lizbonie mnie nie porwali, ale tutaj show było konkretne. Oczywiscie nie wytrzymałem i w ciagu koncertu przesunalem się przez te ~60k ludzi prawie na sam przód #polishpower .
Vorgel napisał:
Niedobre bo nowe. Kompletnie nie rozumiem takiego podejścia.
Kiedyś Rock'n'roll" Fanclub Shakin Stevena
2008 Warszawa
2011 Warszawa
2014 Poznań
2016 Oslo, Dessel (Graspop), Herning, Wrocław, Wacken
2017: Glasgow, Aberdeen, Liverpool, Birmingham
2018: Tallin, Helsinki x2, Firenze, Dessel (Graspop), Lizbona, Kraków x2
2020: chuj
KISS to zespół, który od samego początku nastawiony był na komercję. Stworzono markę KI$$ i ona zarabia na wielu płaszczyznach. Muzycznie nie mieli nigdy zbyt wiele do powiedzenia, na każdy album z lat 70 przypada po 3 kawałki, które ujdą, reszta to durnowate rock and rolle jakich nie zaryzykowałby nawet Shakin' Stevens. W latach 80 grali to, co grali wtedy wszyscy, ale znacznie słabiej, bez pomysłu, po prostu dziady żyjące wciąż legendą KISS. Dwie ich płyty, których mogę słuchać to te, których ich fani akurat nie lubią, co by się zgadzało.