Postautor: she-wolf » ndz sty 15, 2006 12:12 pm
Morningrise. bo:
Morningrise... Pierwsze spotkanie i miłość od pierwszego dźwięku.
Ciężko powiedzieć, co właściwie znajduje się na płycie – długie, wielowątkowe utwory wskazujące na rock progresywny o formie dziwnej, niesamowitej, zaskakującej. Gitary – przytłaczające, nieraz galopujące i miażdżące elektryczne dźwięki, nagle zwolnienia, kojące uszy akustyczne kołysanki. Jednak doskonale wszystko to współgra, dopełnia się wzajemnie, maluje idealnie skomponowane obrazy. Gdzieś w tle za głównymi partiami melodycznymi słyszalne są baraszkujące partie basu.. Perkusja dopieszcza utwory, zapina ostatni guzik arcydzieła. Jednak nie tylko forma ulega zmianie – mamy tu też wariacje wokalne – od wściekłego, szaleńczego, agresywnego growlingu po melodyjne, delikatne i spokojne popisy. Wokal naładowany jest emocjami – dokładnie i wyraźnie słychać rozpacz, desperacje, wściekłość, smutek, żal. Uzupełnienie całości stanowią teksty – tajemnicze, liryczne, nie odgadnione.
Płyta rozpoczyna się galopadą rozpoczynającą „Advent”. Jednak już po chwili otrzymujemy zwiastun tego, co będzie się działo dalej. Kolejnym utworem jest „The night and the sileni water”, który oim zdaniem niewiele odstaje od reszty, ale jednak… Nie jest to noja ukochana czwórka… Utwór ma ciekawy tekst… kolejny jest „Nektar” i znów początkowa galopada. Czwartym z kolei utworem jest istny majstersztyk – Black Rose Immortal - utwór dopracowany w najmniejszych szczegółach, długi [ponad 20min], rozbudowany jednak nie można zaznać przy nim ani chwili nudy. Zmieniające się melodie, tempa, wokale – w zasadzie, wg mnie, to wszystko, co w Morningrise najlepsze, zebrane w jednym miejscu.
Zwieńczeniem płyty jest cudowne „To bid you farewell” – delikatnie, subtelne i spokojnie. Fantastyczne. Może nie jest to sztandarowy i najbardziej charakterystyczny utwór Opeth, ale na pewno jest to jedna z piękniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zostały skomponowane.
Uważam, że tej muzyki [jak chyba żadnej] nie da się opisać czy przedstawić na papierze, a co dopiero, na Wordowkiej stronie. Tu słowa to zdecydowanie za mało – muzykę Opeth trzeba usłyszeć osobiście, trzeba ją poczuć. Jednak nie może to być zrobione w biegu. Żeby pojąć piękno, jakie niemal na złotej tacy oferuje nam Akerfeldt i spółka trzeba poświecić nieco czasu. Czasem nawet sporo. Trzeba się wsłuchać, skupić, oddać się jej cała/y. Wtedy tylko jest możliwość zrozumienia. Jednak kiedy raz zdasz sobie sprawę, z tego co otrzymujesz z tą płytą stanie się ona niewątpliwie rozkoszą dla uszu. Może to brzmi infantylnie i nieco głupio ale prawdą jest, że „Opeth się nie słucha, Opeth się studiuje”. Nie tyczy się to jedynie w/w Morningrise ale każdego wydawnictwa Szwedów.