No to jedziemy.
Satellite 15... The Final Frontier - 6/10 - pierwsza część jak dla mnie kapitalna, wrażenia psuje nieco najgorsze pianie (jak ja nie lubię tego słowa
) Bruce'a ze wszystkich kawałków oraz niektóre dźwięki na gitarze, jakby za bardzo przekombinowane, ale to już kwestia detali. Natomiast klimat tej części jest niesamowity, po czym bam! Zmiana nastroju i przyzwoity rocker.
Fajna ta gitarka akustyczna w tle. Na żywo super wyjdzie, ale wstępniaki miewali w swojej karierze lepsze.
El Dorado - 4/10 - co tu dużo mówić, patenty, patenty, i jeszcze raz patenty, za którymi nie przepadam, bo znudziły mi się strasznie. Podejrzewam, że nawet na żywo ten utwór nie zrobi na mnie większego wrażenia.
Mother of Mercy - 7/10 - bardzo fajnie zbudowany kawałek, który swoim brzmieniem przesłania mankamenty wynikające ze śpiewu Bruce'a.
Uwielbiam te gitarki w tle, nareszcie są melodie, na które tyle czasu czekałem! Oczywiście mam na myśli dźwięki pojawiające się od 1:34. Kapitalne to jest. Zaczyna się jak ballada, ale oczywiście nie do końca tak jest. Świetne bridge'e, naprawdę fajne solo, fajne zakończenie. Niby maidenowy patataj, ale nie nudnawy patataj z The Longest Day, tylko z takim narastającym napięciem i do tego te podciągnięcia na gitarach, i przyspieszenie perkusji. Super to wyszło.
Coming Home - 7,5/10 - baaardzo dobry kawałek, w stylu solowego Bruce'a - brzmi trochę w stylu AOB/CW, ale równie dobrze mógłby znaleźć się na Tyranny of Souls.
Troszeczkę podobny do Out of the Shadows, ale tylko trochę, bo dla mnie OOTS to spory nie wypał, tzw. napompowany balon. Słucham tego już 10ty raz i w ogóle mi się nie nudzi! Solówka Dave'a kapitalna, nie lubiłem tych jego bluesowych skłonności, ale tutaj to brzmi naprawdę pięknie. Adrian też bardzo daje radę.
The Alchemist - 6/10 - no i znowu patenty, utwór robiony na siłę, jak dla mnie tzw. 'wypełniacz', nie lubię powielania schematów. Zwracam się do wszystkich wielbicieli tego utworu - co w nim takiego zajebistego? Bo jak dla mnie brzmi tak, że mógłby być postrzegany jak odrzut z AMOLADa. A ocena lepsza niż w El Dorado, bo dobry bas, gitary nawet okej (żadne patataj, bardziej w stylu Man on the Edge...), no i bardzo przyzwoita solówka Janicka. Nareszcie słyszę solówkę Gersa, które nie była nagrana na odwal się. Oczywiście nie jest to mistrzostwo świata, ale chyba najlepsza solówka Janicka od czasów... Dance of Death, a dokładnie utworu tytułowego z tej płyty.
Isle of Avalon - 8/10 - intro długie, ale pojawiają się w nim bardzo klimatyczne odgłosy... statku kosmicznego? Do tego fajne 'zintegrowana' gitarka w prawym kanale z perkusją (mam na myśli moment przed przejściem w przester i tzw. pierd**nięciem). Fajny bridge, który brzmi jak takie zwykłe, sekundowe przejście, a robi się z tego niezły riff. Później fajny basik, który jest wstępem do kolejnego, funkowego, zappowskiego riffu. Naprawdę świetnie to zostało rozwiązane. Bardzo podoba mi się tutaj zakończenie, patetyczne, a słynny bas Steve'a (czyli takie szybkie, szesnastkowe przebieranie paluszkami), który pojawia się w końcówce został fajnie 'użyty', dzięki czemu brzmi to naprawdę super, w przeciwieństwie do takiego typowego, patentowego zakończenia, jak w El Dorado. Na uwagę zasługuje oczywiście solo Adriana, a klimat kawałka + jego popisy sprawiają, że mógłby on spokojnie znaleźć się na SIT/SSOASS
Starblind - 9,5/10 - zdecydowanie mój ulubiony. Riff + perkusja bardzo fajnie rytmicznie rozwiązane, coś bardzo świeżego w wykonaniu Maiden. Może zabrzmi to przewrotnie, ale tzw. pianie Bruce'a, które czasami mi przeszkadza w niektórych kawałkach, w momencie kiedy śpiewa "Starblind" bardzo pasuje do dramatyzmu utworu. Oczywiście ten bridge w stylu Infinite Dreams bardzo fajny.
Riffy ok. 4:00 - 5:00 bardzo fajne, i baaaardzo w stylu SIT za co MEGA PLUS (super solówki). Przejście 5:00 - 5:40 po prostu śliczne. Ale jest tutaj jedna rzecz, która mi się nie podoba, mianowicie to przejście w 5:40 i te FATALNE klawisze, mogłoby być to lepiej rozwiązane (dlatego nie ma 10/10). Po czym super wyciszenie i supersolo Adriana, uwielbiam ten fragment, po czym narasta napięcie i powrót do riffu głównego. Uwielbiam ten kawałek, kapitalny jest.
The Talisman - 8/10 - niby bardziej typowe Maiden, ale znacznie lepsze niż El Dorado czy Alchemist. Intro fajne, nawet nie przeszkadzają mi skojarzenia z The Legacy, bo tutaj tekst dla mnie znacznie fajniejszy niż w kawałku z AMOLADa. Bomba, czyli przyspieszenie, kapitalna. Riff super, bridge również, fajna linia wokalna. Bardzo lubię te gitarki od 3:46, w stylu X Factor (do którego mam sentyment), więc duży plus. Nie podoba mi się za to refren, Przejścia niezłe, szczególnie to od 5:56, potencjał 3ech gitar wykorzystany. I to późniejsze solo Janicka, takie 'przeciągane', bardzo fajne i klimatyczne. I to przejście 6:45 - no X Factor po prostu.
No i super końcówka, bez owijania w bawałnę i nudnego outro.
The Man Who Would Be King - 9/10 - sam początek to jeden z niewielu mankamentów tego kawałka. Brzmi dla mnie za bardzo... naiwnie, nie 'kupuję' tego. Za to przejście od 1:35 bardzo fajne, klimatyczne, do tego te tomy Nicko super. Riff taki typowy, patentowy, ale ujdzie. Bridge od 3:15 i gitara w tle super. Ale moment od ok. 4:00 do 5:00 to fragment, w którym się po prostu zakochałem, stąd taka wysoka ocena. Czegoś tak zajebistego po reunion nie słyszałem. I do tego solówka w wirtuozerskim stylu, i znowu potencjał 3ech gitar wykorzystany. Jeśli mowa o zakończeniu - fajnie brzmi ten wokal Bruce'a w tle, ta perkusja, i gitarki, czyli fragment do 'far far away, the man who would be king' kapitalny, bo sama końcówka w której pojawiają się te słowa za bardzo kojarzy mi się z AMOLADem.
When the Wild Wind Blows - 8,5/10 harrisowa kompozycja, ale bardzo solidna. Uwielbiam tę bombę po intro, świetne to jest. Ten patos od 3:40 mnie zmiótł, do tego super tekst pojawia się w tym momencie! Owszem, takich trochę maidenowy patataj, ale świetnie wykorzystany (patataj maidenowy nie jest sam w sobie złem... ale nadużywanie tego juz tak). Super solówki. Nie jest to typowy maidenowy epik w stylu Rime'a, ale brzmi tak, jakby panowie naprawdę się super bawili grając go. Bardzo solidny rocker, słychać w nim dużo luzu i radochy z grania. Nie jestem fanem fragmentu od ok. 6:42, chociaż są w nim dobre momenty, gdzie Bruce fajnie śpiewa, no i jest bardzo solidny tekst Steve'a. Część od 9:00 do końca to już typowe maidenowanie, ale ocena taka a nie inną za wspomnianą bombę, tekst, oraz jamowy charakter środkowej części.
Zacznijmy od wokalu Bruce'a - fakt, są momenty, które mnie też irytują. Ale po pierwsze - nawet w Tyranny, które dziś przesłuchałem, Bruce'owi zdarza się tak śpiewać; a po drugie - gdyby w studio siedział lepszy producent niż Kevin Shirley, to z pewnością zostałoby to lepiej zatuszowane, co zrobiono na TOS. Wyjścia mogą być dwa - albo wywalić Shirleya i dać lepszego producenta, albo wywalić Shirleya, dać lepszego producenta i zmienić strojenie gitar.
Przecież dla takiej firmy jak Maiden to żaden problem, aby techniczni podrzucali im podczas gigu tak czy inaczej nastrojone gitary (poza tym i tak wszystkich numerów na żywo nie zagrają). Wiadomo, lata już nie te, i trzeba szukać pewnych rozwiązań. Ale generalnie nie jest tak tragicznie, jak niektórzy twierdzą. Z tego co zauważyłem, do większość zastrzeżeń pojawiających się na forum dotyczy głównie Bruce'a i produkcji. I uważam, że lepszy producent rzeczywiście załatwiłby sprawę, bo jeśli mowa o warstwie czysto muzycznej.....
To jest naprawdę kapitalnie. I nie ukrywam, że głównie o to się obawiałem, po miernym, mimo pierwszego dużego zachywtu (heh, jednak dystans do Ironów z biegiem lat się wyrobił), AMOLADzie. I to na riffy zwracam uwagę, bo dzięki Ironom sięgnąłem po gitarę 6 lat temu. Panowie naprawdę solidnie wzięli się do roboty, jak również wzięli do serca wszelkie uwagi dotyczące wykorzystania 3ech gitar. I o ile w pierwszej połówce prawie w ogóle tego nie słychać (chociaż są dwa bardzo solidne kawałki jak Mother of Mercy i Coming Home, które wyróżniają się na tle 1szego, a szczególnie 2ego i 5ego kawałka), to w drugiej połówce jest o wiele lepiej. Wszystkie te momenty, które w nich mi się podobają i te, które uwielbiam, wyżej wymieniłem. Naprawdę, w drugiej połówce słychać echa lat 80tych! To są bardzo solidne kompozycje, mam wrażenie, że i w warstwie lirycznej nastąpił duży postęp. I to jest kolejna rzecz, którą większość Polaków (czy w ogóle nieanglosasów) olewa, czyli teksty, które jak dla mnie są dopełnieniem i często dodają dużego czadu, dramatyzmu, nostalgii, jakkolwiek tego nie nazwiemy... Narazie słuchałem tego tak pobieżnie, ale jak będę miał album w rękach to od razu zabieram się do lektury. Ale, jak już napisałem, pojawiają się naprawdę kapitalne wersy (jak w TOS), dzięki czemu utwory tylko zyskują.
Mam bardzo dużą radochę z tego albumu, i cieszę się, że Maideni coś takiego nagrali, a te 8 kawałków (z wyjątkiem Alchemista i El Dorado, bo mimo średniej oceny pierwszy kawałek zasługuje na brawa za innowacyjność) przesłania mankamenty. Cieszę też, że nie skupili się tylko i wyłącznie na patentach, ale swoje płyty chcą urozmaicać, tak jak to robili dwadzieścia kilka lat temu. Nie ma nudnych outro, które się pojawiały tu i tam po 1988 roku, a których apogeum nastąpiło w AMOLADzie. Dużym plusem płyty jest oczywiście to, że jest urozmaicona, bo każdemu na forum (nie tylko naszym) podoba się inny kawałek. Jak dla mnie płyta znajduje się w pierwszej trójce płyt po 1988 (czyli po SSOASS), a gdyby za produkcję zabrał się jakiś mistrz konsolety w stylu Bircha, to bardzo prawdopodobne, że byłaby to dla mnie ich najlepsza płyta od 22óch lat.
Ogólna ocena (mimo średniej ocen cząstkowych 7.35) to bardzo mocne:
8/10
P.S. Przepraszam za nadużywanie słów w stylu fajny, super, kapitalny, bardzo dobry, itd.