Bruce Dickinson- The Chemical Wedding
Jest rok 1998. Minęło już 5 lat odkąd Bruce Dickinson odszedł z Iron Maiden i nagrywa płyty pod swoim nazwiskiem. Mimo że rok temu wydał ze swym zespołem wyśmienitą płytę zatytułowaną ‘Accident Of Birth’, nie spoczął na laurach, czego efektem jest właśnie ‘Chemical Wedding’- najlepsza płyta w jego życiowym dorobku. W tym samym roku jego były zespół wydał już 11 studyjną płytę z nowym wokalistą Blazem Bayleyem- ‘Virtual XI’. Płyta ta, w porównaniu do ‘Chemical Wedding’ wydaje się kiepskim żartem. O ile ‘Skunkworks’ tylko dość delikatnie przebiło ‘X Factor’, tak ‘Chemical Wedding’ miażdży Virtuala pod każdym względem. Druga sprawa, że moim zdaniem ta płyta Dickinsona nie ma sobie równych w całej dyskografii Maiden.
Inspiracją albumu jest twórczość Williama Blake’a, czego dowodem jest już okładka- obraz jego autorstwa zatytułowany „Ghost Of A Flea”. Reszta płyty opiera się już na jego pisemnej twórczości, na sprawach związanych z alchemią.
Geniusz płyty zaczyna się już od jej pierwszych nut, monumentalnym wejściem gitarowym otwierającego kawałka, King In Crimson, które mógłbym słuchać w nieskończoność a i tak zawsze dźwięki te wywoływałyby tak samo silne emocje.. Utwór może być niemałym zaskoczeniem dla fanów Maiden, nie znajdziemy tu radosnej galopady oraz refrenu w wysokich rejestrach. Zamiast tego otrzymujemy dość walcowaty kawałek (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), który niszczy wszystko na swojej drodze. Takiego Dickinsona nie usłyszymy na żadnej innej płycie, Bruce wyrzuca z wściekłością kolejne wersy utworu i niszczy słuchacza przytłaczającym refrenem- jakże odmiennym od tego, co serwuje nam IM na swych płytach. Jeden z moich faworytów na tym albumie.
Tytułowy kawałek, którego posłuchamy już jako drugiego na płycie, już od pierwszych riffów przytłacza nas swoim ciężarem. Bruce w zwrotkach pokazuje się od delikatniejszej strony, wytwarzając niesamowity klimat, wzmagany dodatkowo przez rozstrojone gitary, wydające niesamowicie sugestywne i wbijające się w pamięć dźwięki. W refrenie wokalista demonstruje cały swój kunszt śpiewając:
„And so we lay, we lay in the same grave our chemical wedding day...”
Wers ten, mimo że powtarzany wielokrotnie nie nudzi, wręcz przeciwnie. Im więcej go słucham, tym bardziej pragnę usłyszeć jeszcze raz ten refren. Warto także zwrócić uwagę, że Bruce śpiewa ten wers za każdym razem troszkę inaczej- być może w tym właśnie tkwi jego fenomen. Najbardziej lubię ostatnie powtórzenie przed solówką, gdzie Bruce jakby się „zachłysnął”... no nie wiem jak to ująć, bardzo wyraźnie odcina się od reszty refrenów. Też nieźle wypadają słowa refrenu zaśpiewane w wyższej tonacji, w tej wersji usłyszymy je raz, pod koniec utworu.
Kolejny kawałek zatytułowany The Tower, rozpoczyna wstęp na basie, po nim do akcji wkraczają gitary. Bruce daje tak jakby odpocząć słuchaczowi od cięższego grania, gdyż The Tower ma ciut lżejszy charakter od poprzednich dwóch utworów. Wspomniany bas nie daje o sobie zapomnieć przez cały czas trwania utworu, przewrotnie „figlując” w tle. Na najwyższe słowa pochwały zasługuje także refren- niezwykle nośny, nie może się nie podobać. Mimo to, uważam, że ten kawałek jest lekko przeceniany. Owszem, oczywiście jest wyśmienity, bo innych na tym albumie nie ma, ale do najlepszych utworów tej płyty trochę mu brakuje a za takiego niektórzy go, niesłusznie moim zdaniem, uważają.
Moim zdaniem, o wiele lepiej kawałek ten wypada, na rok później wydanej koncertówce „Scream For Me Brazil”- dopiero tam nabiera odpowiedniej mocy, na studyjnym kemikalu jest jakby troszkę wyblakły....
O wiele bardziej wolę następny utwór- „Killing Floor”, który z kolei jest powszechnie uważany za jeden ze słabszych. Dla mnie jest wprost idealny. Potężne wejście gitarowe, wyśmienity wokal Bruca w zwrotkach, złowieszczo wykrzyczany refren i piękne zwolnienie z elementami orientalnymi w środku... Nie potrafię się tym kawałkiem znudzić.
Warto zobaczyć teledysk, który nakręcono do tego utworu- moim zdaniem najlepszy w karierze Dickinosna, choć prawdę mówiąc, zbyt dużej konkurencji nie ma.
Book Of Thel... coż ja mogę powiedzieć. Przegenialny kawałek. Mroczny wstęp, Bruce szepcze tajemniczo, lecz już za chwilę ruszają Roy Z z Adianem Smithem wygrywając riffy, od których włosy stają dęba. Bruce wokalnie przeskoczył poprzeczkę ustanowioną poprzednimi 4 utworami, zresztą jak dla mnie jest to najlepiej zaśpiewany kawałek w jego karierze. Głos wspaniale współgra z morderczym brzmieniem gitar, dosłownie każde słowo jest zaśpiewane w taki sposób, że zapiera dech w piersi. Refren i kolejny ukłon w stronę pana Dickinsona- powiedzieć, że genialny, to stanowczo za mało. Szczególnie lubię wersy go kończące:
..by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes,
and when sleep takes you tonight, will you wake to see the light..?
Ostatnie słowo- “light” jakby rozdarte, zaśpiewane niesamowitą barwa głosu, od której ciarki chodzą po plecach. Zresztą takich smaczków nie brakuje w tym kawałku (spits our its
rotten core) jak i całej płycie. Za takie właśnie momenty kocham wokal Dickinsona.
Jako zakończenie utworu posłużył cytat z twórczości Blake’a świetnie odczytany (choć już nie przez Bruca) przy akompaniamencie fortepianu. Idealne zwieńczenie monumentalnego utworu.
Podsumowując- kawałek ma wszystko, czego mógłbym oczekiwać. Klimatyczny wstęp, wgniatające w ziemię riffy, cudowny refren, rozbudowaną cześć instrumentalną z wyśmienitymi solówkami... no i oczywiście genialnym wokalem samego Bruca. Zdecydowany faworyt tego albumu.
Znalazło się też miejsce na balladę, jest nią Gates Of Urizen- niesamowicie klimatyczny kawałek, choć mimo wszystko w kategorii ballad przegrywa z wszystkimi czterema zawartymi na poprzednim albumie artysty- Accident Of Birth. Ale tylko z nimi. Żadne przereklamowane Tears Of The Dragon nie może się z tym kawałkiem równać. Doskonale uzupełnia całość płyty i wpasowuje się w jej nastrój.
Jerusalem. Kolejny utwór, który mógłbym wychwalać bez końca a i tak co bym nie powiedział, to będzie za mało. Pozostajemy w balladowych klimatach, który utrzymuje się przez cały rewelacyjny wstęp utworu zdobiony akustycznymi gitarami i głosem Dickinsona. Do części bardziej żywiołowej wprowadzają nas niesamowicie odśpiewane wersy:
Let it rain
Let it rain
Tears of blood fall out of the sky
Let it rain
Let it rain
Wash me clean again...
Jeden z lepszych momentów na albumie. Niestety- po części instrumentalnej nie usłyszymy tych słów ponownie...choć może to i lepiej. Wolę czuć niedosyt, niż przesyt. Co nie znaczy, że zakończenie kawałka jest kiepskie- Bruce znów staje na wysokości zadania. I już na zupełnym końcu usłyszymy po raz trzeci kawałek dzieła Blake’a wprowadzającego nas w....
Trumpets Of Jericho. Zabójczy riff, robi niesamowite wrażanie zarówno przy pierwszym odsłuchu płyty, jak i przy 1000. Wokal Mistrza tym razem urozmaicony przez złowieszczy śmiech (a może odpowiedniejszym określeniem byłby rechot) pośrodku utworu. Uwielbiam riffy poprzedzające i następujące po tym momencie, po nich standardowo wyśmienita część instrumentalna i powrót do refrenu. Mistrzostwo po raz kolejny.
Machine Men to kolejny przykład ignorancji fanów Maiden wobec genialnych kawałków Bruca. Jeden z moich ulubionych utworów, choć na początku też nie byłem do niego za bardzo przekonany. Jednakże teraz, gdy już znam całą płytę na wylot, z przesłuchania na przesłuchanie zyskuje coraz więcej. Chwalenie wokalu Bruca staje się już nudne, lecz muszę to zrobić raz jeszcze, gdyż artysta, zaprezentował się znów od jak najlepszej strony. Śpiewa nisko, (niektóre słowa charakterystycznie wpół-wykrzyczane) przytłaczająco, zgodnie z charakterem utworu, który chyba jest najcięższy na płycie. No i porywający refren... choć może „przytłaczający” jest lepszym określeniem poniższych wersów w których aż roi się od smaczków wokalnych, o których wspominałem już wcześniej:
Machine men - cannibals of rust
Machine men - iron bites the dust
Machine men - built with feet of clay
Are coming to sweep you all away...
Z The Alchemist jest u mnie podobnie jak z Machine Men. Na początku nie rozumiałem za bardzo, czym się tak ludzie zachwycają, co ten kawałek ma takiego w sobie. Niedawno odkryłem go jakby na nowo, dostrzegłem w nim to „coś”, czego dawniej nie widziałem i zaczynam rozumieć ludzi, którzy uważają go za najlepszego na płycie, choć mi daleko do tego, by przyznać, że jest on lepszy od Book Of Thel.
Wokalnie utwór zupełnie odmienny od poprzedzającego go MM. Tym razem Bruce wchodzi w wyższe rejestry, jednak robi to z tą samą pasją, z jaką odśpiewał poprzednie 9 utworów. Słychać w głosie Bruca swobodę, polot... jakże odmienna sytuacja, od zaistniałej na AMOLAD....
Bardzo podoba mi się solówka zawarta w tym kawałku, grana przez Roy Z. Jestem kompletnym laikiem i ignorantem solówkowym (często wsłuchuję się w „podkład” zamiast w solówkę, np. w Killing Floor), lecz ta jakoś wyjątkowo mi leży, szczególnie wejście i pierwsza jej część z przeciągłymi dźwiękami.
Fenomenalnym zagraniem jest wplecenie pod koniec refrenu z kawałka tytułowego, tym razem zaśpiewanego łagodniej, z wyczuciem przy grającym w tle fortepianie i chemicalowymi rozstrojonymi gitarami w tle. Łączy to zgrabnie album w całość, podkreśla konceptowość dzieła (nie bójmy się tego słowa).
Gdy nabędziemy zremasterowaną wersję, otrzymamy dodatkowe 3 utwory. Kretyńskim zagraniem jednak było umieszczanie końcowej recytacji, znajdującej się w oryginalnej wersji płyty po The Alchemist, za tymi trzema kawałkami. Są one owszem świetne, ale nie utrzymują charakteru płyty i cytat Blake’a, po utrzymanym w luźnej konwencji Confeos (notabene najgorszym kawałku z tych 3), są zupełnie nie na miejscu.
Pisząc o tym albumie nie sposób wspomnieć o jego współautorze, jest nim Roy Z, który w parze z Brucem napisał niemal wszystkie utwory, Ponadto wyśmienicie go wyprodukował, Niskie, ciężkie, odpowiednio przybrudzone brzmienie idealnie komponuje się z utworami zawartymi na Chemical Wedding.
Bruce udowodnił swoim kolegom z Iron Maiden, że bez nich również sobie wyśmienicie radzi, miejscami nawet znacznie lepiej niż z nimi, czego przykładem jest właśnie recenzowany przeze mnie album. Czasami żal mi, że Bruce powrócił do IM. Bez takich płyt jak AMOLAD, DoD, czy nawet BNW mógłbym się obyć, gdyby Bruce na swych kolejnych solowych albumach prezentował tak wysoką formę jak na dwóch ostatnich albumach przed powrotem do zespołu. Trasy wspominkowe Maiden to również niezła głupota i pójście na łatwiznę, Bruce już swoje lata ma, jego głos nie będzie coraz lepszy, te trasy to strata czasu- nie wnoszą nic nowego w dorobek Maiden, ani Bruca...chyba że w dorobek pieniężny, bo o to tu zapewne głównie chodzi. W związku z tym, na kolejną płytę oznaczoną jego nazwiskiem przyszło nam czekać aż 7 (sic!) lat.(ciekawe ile poczekamy na kolejną.. o ile się doczekamy w ogóle) Ale i tak warto było. Zeszłoroczny „wyczyn” Iron Maiden stoi głęboko w cieniu nagranej rok wcześniej płyty Dickinsona, Tyranny Of Souls.
Zastanawiam się, z czego wynika to, że Chemical Wedding jest jednak, mimo wielu głosów pochlebnych, płytą nie do końca docenianą. Pewnie wynika to po części z faktu, że wielu fanom Iron Maiden (chyba oni najczęściej sięgają po ten album) ten materiał po prostu nie leży, jest za ciężki, za trudny, za mało przebojowy- za mało Maidenowaty. Ale czego można się spodziewać, po osobach słuchających obok Maiden cukierkowatych Rhapsody, gejowatych Manowarów, czy tandetnych Hammerfallów. Bogu dzięki, że Iron Maiden jest zespołem zrzeszającym osoby nieraz o diametralnie różnych gustach muzycznych i znajdą się nie tylko takie typki.
Czasami odnoszę wrażenie, że gdyby na okładce zamiast nazwiska wokalisty było czerwone logo IM z mordą eddiego pod spodem, ten album byłby wychwalany równie mocno, jak najsłynniejsze płyty Maidenów. A tak nie wypada. No bo jak to? Bruce marnotrawny odszedł i śmiał nagrać coś lepszego od dorobku boskiego Iron Maiden z ojcem Harrisem na czele? Niemożliwe.
Spotkałem się jednak z paroma osobami, które za IM nie przepadają, jednak Chemicala bardzo szanują. Takich osób jest mało, bo zapewne ten, kto nie lubi Maiden, nie sięgnie po solowe albumy jego wokalisty, które uważa się automatycznie za coś gorszego od zespołu macierzystego. O 3 ostatnich albumach Bruca nie można powiedzieć nic bardziej mylnego.
Zresztą, co mnie to obchodzi. Ważne, że ja go uwielbiam. I uważam ten album za opus magnum twórczości Dickinsona, nigdy wcześniej ani później nie zaśpiewał (i już nie zaśpiewa) na lepszym albumie. Oczywiście można powiedzieć, że gdyby Bruce nie śpiewał w Maiden, ten album nigdy by nie powstał. Zgadzam się z tym, rola Maiden w dojściu Bruca do tego albumu była niebagatelna i nie chcę jej umniejszać. Ale to jednak Bruce, dopiero po odłączeniu się od Iron Maiden nagrał coś tak genialnego, coś, co przebija dowolnie wybrany spośród 14 album brytyjskiego zespołu. Pokazał, że w metalu jest jeszcze wiele dróg do odkrycia, stworzył płytę nowoczesną, odświeżył stylistykę, w jakiej się obracał od wczesnych lat młodości.
Jak dotąd, spotkałem naprawdę mało albumów, które aż tak mnie ruszają, które mogę słuchać praktycznie zawsze i wszędzie z tą samą radochą, które tak mocno zapadły mi w pamięć... gdybym miał wskazać swoją ulubioną, najukochańszą płytę, wskazałbym właśnie Chemical Wedding. Płyta Bruca broni się dzielnie, mimo upływu czasu, mimo tego, że od jej poznania słyszałem już masę innych płyt, które zapierają mi dech w piersiach i odkryłem, że heavy metal (Iron Maiden) nie jest tym, co uwielbiam najbardziej... Nie tylko uważam, że jest lepsza od jakiejkolwiek płyty IM... dla mnie znaczy więcej niż 14 płyt studyjnych brytyjskiego zespołu razem wziętych.
ocena?
11/10