! Recenzje !

Dyskusje o innych zespołach i albumach

Moderator: Administracja i Moderacja SanktuariuM

Awatar użytkownika
sobota
-#Trooper
-#Trooper
Posty: 494
Rejestracja: ndz gru 12, 2004 7:41 pm

Re: ! Recenzje !

Postautor: sobota » śr maja 30, 2007 4:14 pm

Obrazek
Ścianka | Pan Planeta
(Ampersand, 2006)

Miewasz czasem dziwne sny? Takie, w których idziesz niby przez znajomą okolicę, ale im dłużej się przyglądasz, tym bardziej widzisz, że coś tu jest nie tak, że wszystko jest połączone ze sobą w jakiś nienaturalny, groteskowy sposób, że nawet kolor nieba się nie zgadza... że tak naprawdę to nie jest podwórko które znasz i nie masz pojęcia gdzie się znalazłeś... Jakbyś nagle trafił na jakąś piekielną karykaturę naszej planety. Jednocześnie obrazy które oglądasz są niesamowicie interesujące, pociągające tak bardzo, że nawet po przebudzeniu łakomie próbujesz je przywrócić w myślach i zapamiętać jak najdłużej, pragniesz powrócić w tamto miejsce... Aż w końcu dochodzisz do wniosku, że ten nonsens w gruncie rzeczy ma swój niesamowity urok, na swój sposób jest po prostu piękny.
Pan Planeta jest władcą tych dziwnych miejsc - nieistniejących, alterantywnych światów. Sprytnie spróbuje wciągnąć Cię do jednego z nich, zaczynając swobodnie, luźno. Doskonałe "Boję się zasnąć, boję się wrócić do domu", spokojnie będziesz mógł nucić przy goleniu, tym bardziej ze względu na rewelacyjny tekst. Ale już pod koniec zaczyna się robić dziwnie niepokojąco...

co to jest
uderzyło, poszło w kąt i śmieje się
jednak ciemny miesiąc w końcu dopadł mnie
boję się zasnąć


... aż następuje "Pęknięcie 1" wrzucające Cię w inny wszechśwat. Wszechświat zupełnie kuriozalny, niepodobny do niczego. Pełen dysonansów, absurdów. Utworów zniekształconych do granic możliwości. Wszytko tu zadziwia, i nawet jeśli wygląda okropnie, będzie przyciągało Twoją uwagę, aż w końcu bezlitośnie wgryzie się w Twój umysł i nie pozwoli przestać o sobie myśleć. W pewnym momencie spotkasz jednak coś, czego nawet w tym miejscu (a może prede wszystkim w tym miejscu) nie spodziewałbyś się... dziecięcą zabawę, wylicznakę "ryba-kość", z pozoru wesołą, beztroską, jednak z czasem zdasz sobie sprawę, że ponownie jest to jakaś makabrycznie skrzywiona karykatura, że to nie dzieci tylko jakieś odpychajace kreatury. Zecydowanie najdłużej jednak zapadnie Ci w pamięci obraz apokalipsy. "Wichura\Głowa czerwonego byka" to moment, którego się nie zapomina. Przerażający, przygnębiający, ale magnetyzujący, zagnieżdżający się gdzieś bardzo głęboko. Tworzący piekielnie opętany klimat.

kiedy umarł dobry człowiek rozpętała się wichura
sześć dni i sześć nocy zrywała dachy i porywała samochody
w rogu kuchni wyrosły dziwne rośliny
a telefony odbierały smsy w nieznanym języku
siodmego dnia wieczorem wichura ustała
ludzie powychodzili przed domy
i pokazywali sobie palcami nowe gwiazdozbiory które pojawiły się na niebie


To jednak nie koniec... Chwilę odpoczynku da Ci wiztyta u lokalnego kucharza, który genialnie beznamiętnym głosem przedstawi Ci przepis na... gwiazdy, w nieco ambientowym sosie. Tak naprawdę nie powinno Cię to już dziwić. Na końcu zaś spotkasz Pana Planetę we własnej osobie, by poznać jego gniew...

...i koniec, straszny sen się skończył, ale Ty jeszcze długo będziesz się bać, że mieszkasz w siódmym domu.

Awatar użytkownika
gumbyy
ZASŁUŻONY SANATORIANIN
Posty: 12271
Rejestracja: śr cze 01, 2005 1:49 am
Skąd: Wrocław

Re: ! Recenzje !

Postautor: gumbyy » sob cze 30, 2007 12:00 pm

www.MetalSide.pl

Awatar użytkownika
syzygy
-#Nomad
-#Nomad
Posty: 5049
Rejestracja: śr lip 13, 2005 9:56 pm

Re: ! Recenzje !

Postautor: syzygy » ndz lip 01, 2007 11:16 am

Obrazek

Bruce Dickinson- The Chemical Wedding

Jest rok 1998. Minęło już 5 lat odkąd Bruce Dickinson odszedł z Iron Maiden i nagrywa płyty pod swoim nazwiskiem. Mimo że rok temu wydał ze swym zespołem wyśmienitą płytę zatytułowaną ‘Accident Of Birth’, nie spoczął na laurach, czego efektem jest właśnie ‘Chemical Wedding’- najlepsza płyta w jego życiowym dorobku. W tym samym roku jego były zespół wydał już 11 studyjną płytę z nowym wokalistą Blazem Bayleyem- ‘Virtual XI’. Płyta ta, w porównaniu do ‘Chemical Wedding’ wydaje się kiepskim żartem. O ile ‘Skunkworks’ tylko dość delikatnie przebiło ‘X Factor’, tak ‘Chemical Wedding’ miażdży Virtuala pod każdym względem. Druga sprawa, że moim zdaniem ta płyta Dickinsona nie ma sobie równych w całej dyskografii Maiden.

Inspiracją albumu jest twórczość Williama Blake’a, czego dowodem jest już okładka- obraz jego autorstwa zatytułowany „Ghost Of A Flea”. Reszta płyty opiera się już na jego pisemnej twórczości, na sprawach związanych z alchemią.

Geniusz płyty zaczyna się już od jej pierwszych nut, monumentalnym wejściem gitarowym otwierającego kawałka, King In Crimson, które mógłbym słuchać w nieskończoność a i tak zawsze dźwięki te wywoływałyby tak samo silne emocje.. Utwór może być niemałym zaskoczeniem dla fanów Maiden, nie znajdziemy tu radosnej galopady oraz refrenu w wysokich rejestrach. Zamiast tego otrzymujemy dość walcowaty kawałek (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), który niszczy wszystko na swojej drodze. Takiego Dickinsona nie usłyszymy na żadnej innej płycie, Bruce wyrzuca z wściekłością kolejne wersy utworu i niszczy słuchacza przytłaczającym refrenem- jakże odmiennym od tego, co serwuje nam IM na swych płytach. Jeden z moich faworytów na tym albumie.

Tytułowy kawałek, którego posłuchamy już jako drugiego na płycie, już od pierwszych riffów przytłacza nas swoim ciężarem. Bruce w zwrotkach pokazuje się od delikatniejszej strony, wytwarzając niesamowity klimat, wzmagany dodatkowo przez rozstrojone gitary, wydające niesamowicie sugestywne i wbijające się w pamięć dźwięki. W refrenie wokalista demonstruje cały swój kunszt śpiewając:
„And so we lay, we lay in the same grave our chemical wedding day...”
Wers ten, mimo że powtarzany wielokrotnie nie nudzi, wręcz przeciwnie. Im więcej go słucham, tym bardziej pragnę usłyszeć jeszcze raz ten refren. Warto także zwrócić uwagę, że Bruce śpiewa ten wers za każdym razem troszkę inaczej- być może w tym właśnie tkwi jego fenomen. Najbardziej lubię ostatnie powtórzenie przed solówką, gdzie Bruce jakby się „zachłysnął”... no nie wiem jak to ująć, bardzo wyraźnie odcina się od reszty refrenów. Też nieźle wypadają słowa refrenu zaśpiewane w wyższej tonacji, w tej wersji usłyszymy je raz, pod koniec utworu.

Kolejny kawałek zatytułowany The Tower, rozpoczyna wstęp na basie, po nim do akcji wkraczają gitary. Bruce daje tak jakby odpocząć słuchaczowi od cięższego grania, gdyż The Tower ma ciut lżejszy charakter od poprzednich dwóch utworów. Wspomniany bas nie daje o sobie zapomnieć przez cały czas trwania utworu, przewrotnie „figlując” w tle. Na najwyższe słowa pochwały zasługuje także refren- niezwykle nośny, nie może się nie podobać. Mimo to, uważam, że ten kawałek jest lekko przeceniany. Owszem, oczywiście jest wyśmienity, bo innych na tym albumie nie ma, ale do najlepszych utworów tej płyty trochę mu brakuje a za takiego niektórzy go, niesłusznie moim zdaniem, uważają.
Moim zdaniem, o wiele lepiej kawałek ten wypada, na rok później wydanej koncertówce „Scream For Me Brazil”- dopiero tam nabiera odpowiedniej mocy, na studyjnym kemikalu jest jakby troszkę wyblakły....

O wiele bardziej wolę następny utwór- „Killing Floor”, który z kolei jest powszechnie uważany za jeden ze słabszych. Dla mnie jest wprost idealny. Potężne wejście gitarowe, wyśmienity wokal Bruca w zwrotkach, złowieszczo wykrzyczany refren i piękne zwolnienie z elementami orientalnymi w środku... Nie potrafię się tym kawałkiem znudzić.
Warto zobaczyć teledysk, który nakręcono do tego utworu- moim zdaniem najlepszy w karierze Dickinosna, choć prawdę mówiąc, zbyt dużej konkurencji nie ma.

Book Of Thel... coż ja mogę powiedzieć. Przegenialny kawałek. Mroczny wstęp, Bruce szepcze tajemniczo, lecz już za chwilę ruszają Roy Z z Adianem Smithem wygrywając riffy, od których włosy stają dęba. Bruce wokalnie przeskoczył poprzeczkę ustanowioną poprzednimi 4 utworami, zresztą jak dla mnie jest to najlepiej zaśpiewany kawałek w jego karierze. Głos wspaniale współgra z morderczym brzmieniem gitar, dosłownie każde słowo jest zaśpiewane w taki sposób, że zapiera dech w piersi. Refren i kolejny ukłon w stronę pana Dickinsona- powiedzieć, że genialny, to stanowczo za mało. Szczególnie lubię wersy go kończące:

..by the pricking of my thumbs, something wicked this way comes,
and when sleep takes you tonight, will you wake to see the light..?


Ostatnie słowo- “light” jakby rozdarte, zaśpiewane niesamowitą barwa głosu, od której ciarki chodzą po plecach. Zresztą takich smaczków nie brakuje w tym kawałku (spits our its rotten core) jak i całej płycie. Za takie właśnie momenty kocham wokal Dickinsona.
Jako zakończenie utworu posłużył cytat z twórczości Blake’a świetnie odczytany (choć już nie przez Bruca) przy akompaniamencie fortepianu. Idealne zwieńczenie monumentalnego utworu.
Podsumowując- kawałek ma wszystko, czego mógłbym oczekiwać. Klimatyczny wstęp, wgniatające w ziemię riffy, cudowny refren, rozbudowaną cześć instrumentalną z wyśmienitymi solówkami... no i oczywiście genialnym wokalem samego Bruca. Zdecydowany faworyt tego albumu.

Znalazło się też miejsce na balladę, jest nią Gates Of Urizen- niesamowicie klimatyczny kawałek, choć mimo wszystko w kategorii ballad przegrywa z wszystkimi czterema zawartymi na poprzednim albumie artysty- Accident Of Birth. Ale tylko z nimi. Żadne przereklamowane Tears Of The Dragon nie może się z tym kawałkiem równać. Doskonale uzupełnia całość płyty i wpasowuje się w jej nastrój.

Jerusalem. Kolejny utwór, który mógłbym wychwalać bez końca a i tak co bym nie powiedział, to będzie za mało. Pozostajemy w balladowych klimatach, który utrzymuje się przez cały rewelacyjny wstęp utworu zdobiony akustycznymi gitarami i głosem Dickinsona. Do części bardziej żywiołowej wprowadzają nas niesamowicie odśpiewane wersy:

Let it rain
Let it rain
Tears of blood fall out of the sky
Let it rain
Let it rain
Wash me clean again...


Jeden z lepszych momentów na albumie. Niestety- po części instrumentalnej nie usłyszymy tych słów ponownie...choć może to i lepiej. Wolę czuć niedosyt, niż przesyt. Co nie znaczy, że zakończenie kawałka jest kiepskie- Bruce znów staje na wysokości zadania. I już na zupełnym końcu usłyszymy po raz trzeci kawałek dzieła Blake’a wprowadzającego nas w....

Trumpets Of Jericho. Zabójczy riff, robi niesamowite wrażanie zarówno przy pierwszym odsłuchu płyty, jak i przy 1000. Wokal Mistrza tym razem urozmaicony przez złowieszczy śmiech (a może odpowiedniejszym określeniem byłby rechot) pośrodku utworu. Uwielbiam riffy poprzedzające i następujące po tym momencie, po nich standardowo wyśmienita część instrumentalna i powrót do refrenu. Mistrzostwo po raz kolejny.

Machine Men to kolejny przykład ignorancji fanów Maiden wobec genialnych kawałków Bruca. Jeden z moich ulubionych utworów, choć na początku też nie byłem do niego za bardzo przekonany. Jednakże teraz, gdy już znam całą płytę na wylot, z przesłuchania na przesłuchanie zyskuje coraz więcej. Chwalenie wokalu Bruca staje się już nudne, lecz muszę to zrobić raz jeszcze, gdyż artysta, zaprezentował się znów od jak najlepszej strony. Śpiewa nisko, (niektóre słowa charakterystycznie wpół-wykrzyczane) przytłaczająco, zgodnie z charakterem utworu, który chyba jest najcięższy na płycie. No i porywający refren... choć może „przytłaczający” jest lepszym określeniem poniższych wersów w których aż roi się od smaczków wokalnych, o których wspominałem już wcześniej:

Machine men - cannibals of rust
Machine men - iron bites the dust
Machine men - built with feet of clay
Are coming to sweep you all away...


Z The Alchemist jest u mnie podobnie jak z Machine Men. Na początku nie rozumiałem za bardzo, czym się tak ludzie zachwycają, co ten kawałek ma takiego w sobie. Niedawno odkryłem go jakby na nowo, dostrzegłem w nim to „coś”, czego dawniej nie widziałem i zaczynam rozumieć ludzi, którzy uważają go za najlepszego na płycie, choć mi daleko do tego, by przyznać, że jest on lepszy od Book Of Thel.
Wokalnie utwór zupełnie odmienny od poprzedzającego go MM. Tym razem Bruce wchodzi w wyższe rejestry, jednak robi to z tą samą pasją, z jaką odśpiewał poprzednie 9 utworów. Słychać w głosie Bruca swobodę, polot... jakże odmienna sytuacja, od zaistniałej na AMOLAD....
Bardzo podoba mi się solówka zawarta w tym kawałku, grana przez Roy Z. Jestem kompletnym laikiem i ignorantem solówkowym (często wsłuchuję się w „podkład” zamiast w solówkę, np. w Killing Floor), lecz ta jakoś wyjątkowo mi leży, szczególnie wejście i pierwsza jej część z przeciągłymi dźwiękami.
Fenomenalnym zagraniem jest wplecenie pod koniec refrenu z kawałka tytułowego, tym razem zaśpiewanego łagodniej, z wyczuciem przy grającym w tle fortepianie i chemicalowymi rozstrojonymi gitarami w tle. Łączy to zgrabnie album w całość, podkreśla konceptowość dzieła (nie bójmy się tego słowa).

Gdy nabędziemy zremasterowaną wersję, otrzymamy dodatkowe 3 utwory. Kretyńskim zagraniem jednak było umieszczanie końcowej recytacji, znajdującej się w oryginalnej wersji płyty po The Alchemist, za tymi trzema kawałkami. Są one owszem świetne, ale nie utrzymują charakteru płyty i cytat Blake’a, po utrzymanym w luźnej konwencji Confeos (notabene najgorszym kawałku z tych 3), są zupełnie nie na miejscu.

Pisząc o tym albumie nie sposób wspomnieć o jego współautorze, jest nim Roy Z, który w parze z Brucem napisał niemal wszystkie utwory, Ponadto wyśmienicie go wyprodukował, Niskie, ciężkie, odpowiednio przybrudzone brzmienie idealnie komponuje się z utworami zawartymi na Chemical Wedding.


Bruce udowodnił swoim kolegom z Iron Maiden, że bez nich również sobie wyśmienicie radzi, miejscami nawet znacznie lepiej niż z nimi, czego przykładem jest właśnie recenzowany przeze mnie album. Czasami żal mi, że Bruce powrócił do IM. Bez takich płyt jak AMOLAD, DoD, czy nawet BNW mógłbym się obyć, gdyby Bruce na swych kolejnych solowych albumach prezentował tak wysoką formę jak na dwóch ostatnich albumach przed powrotem do zespołu. Trasy wspominkowe Maiden to również niezła głupota i pójście na łatwiznę, Bruce już swoje lata ma, jego głos nie będzie coraz lepszy, te trasy to strata czasu- nie wnoszą nic nowego w dorobek Maiden, ani Bruca...chyba że w dorobek pieniężny, bo o to tu zapewne głównie chodzi. W związku z tym, na kolejną płytę oznaczoną jego nazwiskiem przyszło nam czekać aż 7 (sic!) lat.(ciekawe ile poczekamy na kolejną.. o ile się doczekamy w ogóle) Ale i tak warto było. Zeszłoroczny „wyczyn” Iron Maiden stoi głęboko w cieniu nagranej rok wcześniej płyty Dickinsona, Tyranny Of Souls.

Zastanawiam się, z czego wynika to, że Chemical Wedding jest jednak, mimo wielu głosów pochlebnych, płytą nie do końca docenianą. Pewnie wynika to po części z faktu, że wielu fanom Iron Maiden (chyba oni najczęściej sięgają po ten album) ten materiał po prostu nie leży, jest za ciężki, za trudny, za mało przebojowy- za mało Maidenowaty. Ale czego można się spodziewać, po osobach słuchających obok Maiden cukierkowatych Rhapsody, gejowatych Manowarów, czy tandetnych Hammerfallów. Bogu dzięki, że Iron Maiden jest zespołem zrzeszającym osoby nieraz o diametralnie różnych gustach muzycznych i znajdą się nie tylko takie typki.
Czasami odnoszę wrażenie, że gdyby na okładce zamiast nazwiska wokalisty było czerwone logo IM z mordą eddiego pod spodem, ten album byłby wychwalany równie mocno, jak najsłynniejsze płyty Maidenów. A tak nie wypada. No bo jak to? Bruce marnotrawny odszedł i śmiał nagrać coś lepszego od dorobku boskiego Iron Maiden z ojcem Harrisem na czele? Niemożliwe.

Spotkałem się jednak z paroma osobami, które za IM nie przepadają, jednak Chemicala bardzo szanują. Takich osób jest mało, bo zapewne ten, kto nie lubi Maiden, nie sięgnie po solowe albumy jego wokalisty, które uważa się automatycznie za coś gorszego od zespołu macierzystego. O 3 ostatnich albumach Bruca nie można powiedzieć nic bardziej mylnego.
Zresztą, co mnie to obchodzi. Ważne, że ja go uwielbiam. I uważam ten album za opus magnum twórczości Dickinsona, nigdy wcześniej ani później nie zaśpiewał (i już nie zaśpiewa) na lepszym albumie. Oczywiście można powiedzieć, że gdyby Bruce nie śpiewał w Maiden, ten album nigdy by nie powstał. Zgadzam się z tym, rola Maiden w dojściu Bruca do tego albumu była niebagatelna i nie chcę jej umniejszać. Ale to jednak Bruce, dopiero po odłączeniu się od Iron Maiden nagrał coś tak genialnego, coś, co przebija dowolnie wybrany spośród 14 album brytyjskiego zespołu. Pokazał, że w metalu jest jeszcze wiele dróg do odkrycia, stworzył płytę nowoczesną, odświeżył stylistykę, w jakiej się obracał od wczesnych lat młodości.

Jak dotąd, spotkałem naprawdę mało albumów, które aż tak mnie ruszają, które mogę słuchać praktycznie zawsze i wszędzie z tą samą radochą, które tak mocno zapadły mi w pamięć... gdybym miał wskazać swoją ulubioną, najukochańszą płytę, wskazałbym właśnie Chemical Wedding. Płyta Bruca broni się dzielnie, mimo upływu czasu, mimo tego, że od jej poznania słyszałem już masę innych płyt, które zapierają mi dech w piersiach i odkryłem, że heavy metal (Iron Maiden) nie jest tym, co uwielbiam najbardziej... Nie tylko uważam, że jest lepsza od jakiejkolwiek płyty IM... dla mnie znaczy więcej niż 14 płyt studyjnych brytyjskiego zespołu razem wziętych.



ocena?
11/10

Dani Filth
-#Long distance runner
-#Long distance runner
Posty: 863
Rejestracja: pn sie 28, 2006 7:34 pm

Re: ! Recenzje !

Postautor: Dani Filth » wt lip 03, 2007 9:51 pm

Behemoth – ,,The Apostasy”.

Rejestracja: Studio Radia Gdańsk.
Produkcja: Nergal, Arkadiusz ,,Malta” Malczewski.
Miksy i Mastering: ,,Doug – Out” (Szwecja) Daniel Bergstrand.
Okładka: Graal.
Czas trwania: 39:39

Skład:
Nergal - gitary: prowadząca, rytmiczna, akustyczna, wokale, inwokacje
Inferno - bębny i perkusja
Orion - bas
Seth - sesyjnie prowadząca i rytmiczna gitara, dodatkowe wokale

Goście specjalni: Leszek Możdżer, Warrel Dane – utwór ,,Inner Sanctum”.
Wydawcy: Mystic Production (Polska), Regain Records (Europa), Century Media (Ameryka), JVC (Japonia).

Ocena: 10/10.


Apostazja (z gr. odstąpienie, bunt) - całkowite porzucenie wiary chrześcijańskiej. Obok herezji i schizmy należy do podstawowych przyczyn rozłamów jedności Kościoła

Behemoth to bez wątpienia jeden z najlepszych reprezentantów technicznego Death Metalu i jeden z najbardziej kontrowersyjnych sprzymierzeńców Rogatego, nie tylko w naszym kraju, ale także na całym świecie. Po tak rewelacyjnym i chyba już kultowym albumie jak ,,Demigod” niewielu wierzyło w to, że Pomorska Bestia zdoła wspiąć się jeszcze wyżej, narobić więcej szumu i - co najważniejsze – nagrać jeszcze lepszy album! Do czasu…Gdy w Internecie zaczęły pojawiać się liczne zapowiedzi nowego wydawnictwa (łącznie z nagraniami ze studia) dało się wyczuć, że Nergal i jego załoga stworzą coś wyjątkowego!
Tak też się stało, bowiem ,,The Apostasy” to twór absolutnie wyjątkowy, który poraża nieludzkim tempem, totalną perkusyjną nawałnicą, gitarową jazdą, mocnym wokalem i rewelacyjnymi symfonicznymi elementami w postaci chórów, instrumentów dętych i klawiszy!

''split my skin, fuck my wounds
desecrate the Inner Sanctum in which I hide
drag me thru the mud, blind my whitening eyes
that I may see darkness in the tunnels ov Ligot''


Nie ma sensu opisywać poszczególnych utworów, ponieważ o każdym napisałbym to samo. GENIUSZ!! Od rozpoczynającego ,,The Apostasy” mistycznego intra ,,Rome 64 C.E.” przez ultra szybkiego killera ,,Prometherion”, majestatycznego ,,At The Left Hand Ov God”, rewelacyjnego ,,Inner Sanctum” (z gościnnym udziałem pianisty Leszka Możdżera i Warrela Dane’a , wokalisty Nevermore), aż po wieńczącego album ,,Christgrinding Avenue”.
Każdy track jest klasą samą w sobie a poziom każdego kawałka jest osiągalny tylko dla załogi Nergala! Warto także wspomnieć o fragmentach zagranych na gitarze akustycznej. Taki pojawia się w utworze ,,Inner Sanctum”, i to w najbardziej nieoczekiwanym momencie, dzięki czemu utwór wymyka się spod kontroli naszym zmysłom i nie pozwala o sobie zapomnieć tląc się w naszym umyśle jeszcze długo po odsłuchaniu…Cudo!

''in my church ov disbelief
it canst get no better
when days turn from black to grey
in church ov indifference
so innocent in their guilt
perfect in their imperfection
let my children play''


Bardzo ważną rolę na nowej płycie odgrywa chór, oraz instrumenty dęte, które nadają ,,The Apostasy” epicki wymiar i niepowtarzalną atmosferę! Ponad to, momenty w których pojawia się orientalne dodatki dodają temu materiałowi jeszcze większą dawkę ekstremy i potęgi. Najlepszym tego przykładem jest utwór ,,At The Left Hand Ov God”. Gdy Nergal wraz z chórem wykrzykuje słowa ,,oh Snake! Thou art God” nie sposób nie paść na kolana, błagając o więcej. Na wysoki poziom prezentowanych dźwięków wpływa również rewelacyjna produkcja, która zawsze na wydawnictwach Behemoth stoi na najwyższym poziomie. Jednak w tym przypadku jest to sprawa drugorzędna. Najważniejsze są tu kompozycje, które detronizują nie tylko wcześniejsze dokonania Behemoth, ale wszystkie albumy z Death metalowym rodowodem!


''o, Serpent and Lion!
I invoke Thee!
inside the shrine called life
by the seven wonders
by myriad mortals
that gone
and are to come
outside!
outside desert ov restriction
in act ov rebellion
on the sea ov motion
stability ov matter
by serenity, strength and beauty
by the mighty chant ov every breath''


Behemoth stworzył moim zdaniem album przełomowy. Pełen dźwięków, które wprawią w osłupienie nawet najtwardszego oponenta! Zagrany z pasją, pomysłem i talentem! Warto zastanowić się również nad konceptem albumu, który to raczej nie spodoba się stróżom moralności. Temat Apostazji nie jest raczej chętnie poruszany w naszym kraju, a jego piętno staje się powoli dość kontrowersyjne.
Tak czy inaczej, Behemoth na stałe zagościł w światowej extraklasie Death metalu zawstydzając innych wykonawców uważanych za pionierów tego gatunku…

Nadszedł czas THE APOSTASY!!
Ostatnio zmieniony pt lip 20, 2007 3:24 pm przez Dani Filth, łącznie zmieniany 1 raz.
Nemesis...as one we stand!!

Awatar użytkownika
Tomek(JMM)
-#Clairvoyant
-#Clairvoyant
Posty: 1428
Rejestracja: pt paź 22, 2004 8:47 pm
Skąd: Łódź

Re: ! Recenzje !

Postautor: Tomek(JMM) » czw lip 12, 2007 9:31 pm

Peter Pan- "Days"

Obrazek

Nigdy nie miałem możliwości bycia na koncercie Collage- ostatni zagrali w roku 2002, a potem do widzenia, to był ostatni występ pod tą nazwą... Ale nie był to ostatni wspólny projekt tych muzyków. Jak wiemy Wojtek Szadkowski powołał do życia projekt Satellite, który zadebiutował w 2003 albumem „A Street Between Sunrise And Sunset”. Patrząc na muzyków którzy wzięli udział w tym: Robert Amirian, Mirek Gil i Krzysztof Palczewski można by powiedzieć- oto nowy Collage po inną nazwą. Bo i muzycznie Szadkowski nie odszedł zbyt daleko od tego co tworzył na „Moonshine” czy na „Safe”. Po tym wydawnictwie poszedł za ciosem, i rok później ukazał się drugi album zatytułowany „Evening Games”, chociaż nagrany już bez Gila (który stworzył własne Believe wraz z Tomkiem Różyckim, tym którego słyszeliśmy na „Baśniach”- pierwszym albumie Collage). Na szczęście nie było to tak, że muzycy nie zdecydowali się na prezentacje sceniczną swojej muzyki. Zdecydowali się. Jednak w naszym kraju zrobili to tylko dwukrotnie- 18-ego września 2005 roku, w bydgoskiej Kuźni, i cztery dni później w katowickim Teatrze im. Stanisława Wyspiańskiego (który to później został wydany pod tytułem „Evening Dreams”). Byłem na pierwszym z tych koncertów, słyszałem jak grali, i miałem możliwość poznać i porozmawiać nieco dłużej z Wojtkiem Szadkowskim i Robertem Amirianem. Wyglądało na to, że byli pełni optymizmu, nawet w wywiadach Szadkowski podkreślał, że szykuje się kolejny album... Aż tu nagle, trach, ni stąd ni zowąd dowiadujemy się, że zostanie wydany Peter Pan. „Zgodnie z zapowiedziami na debiutanckiej płycie ma być progresywnie, garażowo i drapieżnie, bez gładkich melodii i ballad. Brzmi zaskakująco... i ciekawie.”- takie wieści dochodziły z seriwsu artrock.pl. No i biedny fan czekał co znowu pan Szadkowski wymyślił. Podano nazwiska muzyków- gitarzysta Radek Chwieralski, pianista Konrad Biliński, basistka Ola Pawińsa (w rzeczywistości na albumie zagrał Jarek Michalski), zaś zaśpiewać miał człowiek ukrywający się pod pseudonimem Peter. No cóż, z tego co mi wiadomo ze znajomości z różnymi ludźmi, taki pseudonim nosi również wokalista metalowego zespołu Vader, którego nagrań miałem kiedyś wątpliwą przyjemność przesłuchać. Zatem pojęcia nie miałem co to takiego się szykuje. Pikanterii dodawały kolejne przekładania daty premiery, która początkowo miała mieć miejsce jeszcze w zeszłym roku, ale muzycy mieli problemy związane z utratą danych po jakieś kradzieży, i czekaliśmy kolejne pół roku. Poza tym słyszeliśmy od Wojtka Szadkowskiego dumne zapowiedzi, że jest to najlepszy album jaki nagrał, oraz, że zamierza dużo koncertować z tym projektem... Czyli nieprędko powrócimy do brzmienia Satellite. Ale o tym zaraz.
Od kilku dni album jest już w moim posiadaniu, przesłuchiwałem go dokładnie, i to nie jeden raz. Opakowany w gustowny digipack, jednak oprawa graficzna nie rzuca na kolana, w porównaniu choćby do ostatniego albumu Marillion. Okładka zaprojektowana przez tego samego grafika który stworzył „Evening Dreams” prezentuje się dziwnie, jakby futurystyczna, bardziej kiczowata wersja tego co zaprojektował Mark Wilkinson na „A Street Between Sunrise And Sunset”. Ale zostawmy to, i przejdźmy do muzyki. Album jest względnie krótki, nawet nie ma trzech kwadransów, co jednak nie jest żadną wadą- mam już dość zespołów, które starają się zapełnić muzyką całą powierzchnie srebrnego krążka, tracąc znacznie na jakości. Ale odłóżmy okładkę, i włóżmy album do odtwarzacza. Zaczyna się od dudniących uderzeń perkusji, do czego dochodzą podobnie brzmiące gitara i klawisze. Aż w końcu wchodzi wokal. No niestety, bardzo mi przykro, ale nie przepadam za udziwnianiem partii wokalnych na siłę. Pan który nie zdecydował się podać swojego nazwiska robi wszystko poza zwykłem śpiewem- czasem forsuje siłowo głos, czasem po prostu deklamuje słowa, ale nie brzmi to najlepiej. Ale na szczęście drugi utwór- „I am The One” rozpoczyna się dużo lepiej. Panowie instrumentaliści potrafią zagrać, i słychać, że Szadkowski wziął do nagrań profesjonalistów. Bardzo efektowna jest gra Radka Chwieralskiego, który potrafi zaprezentować nam długie, rozbudowane, ale i melodyjne hardrockowe sola. Gorzej już jest z tymi klawiszowymi, które chwilami przypominają mi grę Dona Aireya (obecnie na etacie w Deep Purple). Właściwie mamy tutaj do czynienia z pięknymi partiami instrumentalnymi, efektownymi popisami, tylko, że brakuje tutaj jeszcze jednego ogniwa- kompozycji. Weźmy pierwszy przykład. Gdyby z utworu tytułowego wyciąć przepiękną część solową nie zostałoby tutaj nic. Zaczyna się od mocnego wejścia gitary (niczym w „No Disgrace” z „A Street...”, ale później następuje motoryczna część wokalna. Zaś w tych częściach w których głos milknie, powracamy do krainy Satellite. Co prawda dużo bardziej dynamicznie, ekspresywnie, czy po prostu rockowo, ale jednak. Wystarczy posłuchać jedynej w pełni instrumentalnej „Flying Over Paradise”. I tak właściwie jest na całym albumie- robi wrażenie rzeczy mocno spójnej, wręcz monolitu, w którym żadna z części się nie wyróżnia. Ani za bardzo na plus, ani na minus. Co jednak w tym przypadku jest wadą. Wiem, że wielokrotnie wypowiadałem się, że nie lubię muzyki w pełni instrumentalnej, ale w tym przypadku uważam, że w takiej kategorii to byłby dużo lepszy album. Nie znaczy to jednak, że to jest zła płyta- wręcz przeciwnie, takiej żarliwości, i grania opanowanego do perfekcji nie często można usłyszeć na polskich płytach, warsztat instrumentalny robi wrażenie. Lecz zabrakło jeszcze jakiegoś elementu, po którym uwierzyłbym, w słowa lidera grupy, że jest to jego najlepsza płyta. Nie wiem, będę jej słuchał regularnie, może za jakiś czas, powstanie druga recenzja, całkowicie odmienna od tej. Nie wiem.
Wróćmy jeszcze pod koniec do innego elementu- póki co nie doszły do mnie słuchy o planowanych koncertach tej grupy. Bo jednak to jest element który mnie ciekawi, tak samo jak ciekawił mnie wygląd albumu przed premierą. Jak będzie wyglądać ten materiał na żywo? Oraz po co sięgną muzycy? No i co z tym nieszczęsnym wokalem? Czekamy... Być może prędzej doczekamy się drugiego albumu Believe, ale na pewne rzeczy warto czekać. Nawet jeśli ten album nie spełnił wszystkich oczekiwań, to jednak nie rozczarował całkowicie. Ale narobił niesamowitego smaku na to co będzie dalej.

Awatar użytkownika
gumbyy
ZASŁUŻONY SANATORIANIN
Posty: 12271
Rejestracja: śr cze 01, 2005 1:49 am
Skąd: Wrocław

Re: ! Recenzje !

Postautor: gumbyy » ndz sie 19, 2007 3:19 pm

www.MetalSide.pl

Dani Filth
-#Long distance runner
-#Long distance runner
Posty: 863
Rejestracja: pn sie 28, 2006 7:34 pm

Re: ! Recenzje !

Postautor: Dani Filth » pt sie 24, 2007 10:29 pm

Vader - Impressions In Blood.

Produkcja:
Wojtek & Slawek Wiesławscy

Nagranie i miksy:
Hertz Studio, Białystok, Kwiecień-Maj 2006

Mastering:
Wojtek & Sławek Wiesławscy

Introsy:
Siegmar (VESANIA)

Skład:
Peter (wokale, gitara)
Daray (perkusja)
Mauser (gitara)
Novy (bas)




Po niesłusznie skrytykowanym The Beast, na którym Peter i spółka postanowiła zaflirtować z nieco bardziej tradycyjnymi formami metalowej ekspresji jak Heavy, czy Thrash Metal, Vader uderza ponownie, nagrywając jeden z najlepszych krążków w swojej karierze!

Agresja, brutalność, kreatywność i zniszczenie - tak można określić pokaz Death Metalowej sztuki jakim jest Impressions In Blood O ile poprzedni długograj ostatecznie mógł nie spodobać się wyznawcom Vader, dla których definicją stylu tej kapeli jest rżnięcie w stylu
wcześniejszych wydawnictw, tak Krwawe impresje każdego wgniotą w ziemię na głębokość 100 metrów! Przez czas trwania muzycznego spektaklu możemy doznać zarówno ekstremalnego, perkusyjnego łojenia bez trzymanki, melodyjnego solenia (Shadowsfear), majestatycznych, klawiszowych zawodzeń (świetna robota Siegmara, klawiszowego Vesanii) i szalonego riffowania!! Wszystko to połączone razem daje niesamowicie witalną i energiczną muzykę spiętą dla smaczku klimatem z twórczości Boscha.

Utwory są zróżnicowane, mimo to stanowią zwartą całość, co mi osobiście przypomina konstrukcję powieści podzielonej na rozdziały. I to chyba na tym wydawnictwie jest największym novum! Teksty, muzyka i szata graficzna spajają wszystko w jedną całość, do której chce się wracać jak najczęściej. Moim faworytem na tym LP jest Warlords . Rewelacyjne, brutalne wejście na garach, złowieszczo wykrzyczany tekst i gitarowa jazda! Do genialnych na płycie zaliczyłbym również ciężki, monumentalny Halleluyah (God Is Dead) z rewelacyjnie wykrzyczanym refrenem, oraz The Book poprzedzony pięknym klawiszowym intrem przechodzącym w iście Heavy Metalowy riff. Jedynym minusem tego albumu jest słaba słyszalność basu. Jest to o tyle bolesne, że Novy to rewelacyjny basista, a jego potężne partie mogłyby nadać utworom nowego wymiaru. Choć może to nieco drażnić, tak naprawdę nie jest to wada.

Nie pozostaje mi nic innego jak polecić wszystkim flirt z Impressions In Blood ponieważ po odpaleniu tego "rogatego" krążka zostaniecie zmiażdżeni przez lawinę nieokiełznanych dźwięków. Halleluyah!
Ostatnio zmieniony pn maja 19, 2008 1:58 pm przez Dani Filth, łącznie zmieniany 1 raz.
Nemesis...as one we stand!!

Awatar użytkownika
Tomek(JMM)
-#Clairvoyant
-#Clairvoyant
Posty: 1428
Rejestracja: pt paź 22, 2004 8:47 pm
Skąd: Łódź

Re: ! Recenzje !

Postautor: Tomek(JMM) » wt wrz 25, 2007 7:16 pm

Marillion- "Somewhere Else"

Obrazek

Minęło już parę ładnych miesięcy od czasów premiery albumu, wspomnieniem są również polskie koncerty promujące album. Ale dopiero teraz zasiadam do napisania tej recenzji, kiedy już wszelkie emocje na ten temat opadły, i może się zabrać na spokojnie do wykonania zadania. Czternasty studyjny album zespołu Marillion ukazał się po trzech latach od kontrowersyjnego, choć przyjętego przez krytykę ale również i publiczność albumu “Marbles”. Te trzy lata były wypełnione intensywnym koncertowaniem, a także przygotowaniem nowego materiału, który według słów samych muzyków miał się okazać prawdziwą bombą. Natomiast jak jest?

Na początek wita nas prosta, symboliczna okładka do jakich przez ostatnie lata Brytyjczycy nas przyzwyczaili. Prosta, a wręcz prostacka- rozumiem, że wizjer z lornetką, jakie możemy znaleźć na Gubałówce, czy innych tego typu miejscach jest wielce wymowny, ale od zespołu którego zadaniem było odkrywanie nowych form muzycznych, i tworzenie coraz doskonalszej i nowocześniejszej muzyki możemy oczekiwać dużo więcej. Nie mówię, żeby powróciły czasy bogato zdobionych, bogatych w cieszące oko szczegóły prace malarskie znane z pierwszych płyt zespołu, ale naprawdę można stworzyć coś ciekawszego. Ale to nic, nie ocenia się albumów po okładce- gdyby tak było musiałbym wyrzucić ponad połowę płyt ze swojej półki na czele z albumami Yes i Collage. Zatem wyjmujemy srebrno-szarą płytkę do odtwarzacza, i wciskamy play. Dziesięć utworów i pięćdziesiąt dwie minuty muzyki. To mają być te trzy lata długotrwałych przygotowań? Kiedy przez trzy lata przygotowywali “Marbles” powstało aż dwupłytowe dzieło, natomiast widać tym razem panom nie chciało się pójść za ciosem. Czyżby podejście “I tak nie nagramy nic lepszego, więc po co się męczyć?” Nie chcę tutaj oczywiście niczego prorokować, bo skąd mam znać zamysły artystów tworzących swoje nowe dzieło? Ale dość już komentarzy okołomuzycznych.

Przejdźmy do meritum czyli do tych dziesięciu utworów zawartych na “Somewhere Else”. Bo nie można powiedzieć o tym, że całość tworzy Album, o nie- w tym przypadku mamy dziesięć utworów, które mają ze sobą tylko jedną wspólną rzecz- są przeraźliwie nudne i wyprane z pomysłów. W ciągu tych trzech lat, wielki przecież potencjał muzyków jakby wyparował. Nie potrafię uwierzyć w to, że ci panowie już nie mogą, bo przecież przez te wszystkie lata regularnie nagrywali albumy, które nawet jeśli nie było oszałamiające, to chociaż zaskakiwały czymś, wprowadzały powiew świeżości, czy chociażby pokazywały wciąż jeden i ten sam zespół od zupełnie innej strony. Ale nie tym razem. Niestety. Chyba panom po prostu się nie chciało, nie tyle, że nie mogli. Kontrakt w wytwórnią obowiązywał, trzeba się było wywiązać, nawet jeżeli nie było żadnych pomysłów jak powinna wyglądać trzecia płyta Marillion w nowym tysiącleciu. “Nagramy płytę, hop- jedziemy w trasę, może dzięki temu złapiemy oddech”... Już początek płyty robi słabe wrażenie. Zapewne w zamierzeniu “The Other Half” miało być mocnym rockowm akordem, przeradzającym się pod koniec w spokojne balladowanie. Tylko, że nic z tego nie wyszło. Brzmienie jest nieco rozmyte, instrumenty nie brzmią najlepiej, nawet Steve Hogarth, przecież mistrz emocjonalnego śpiewania, który udowodnił, że potrafi zaśpiewać lepiej niż wielu innych wokalistów “wielkich” zespołów rockowych chyba jakoś o tym zapomniał. Jego głos brzmi mało przekonywująco, jakby oszczędzał się. Tylko, panie Hogarth na co się pan oszczędza? Wiem, że latka lecą, i czasu zatrzymać się nie da, ale przecież słyszałem pana na koncertach, i wiem, że potrafi pan dać z siebie bardzo dużo. Więc co tutaj się stało? Nie wiem, doprawdy nie wiem. Podobnie sprawa ma się z “A Voice From The Past”, które aż się prosi żeby zaśpiewać to tym rozemocjonowanym głosem znanym z “Holidays In Eden”, “Afraid of Sunlight” czy nawet z “Anoraknophobii”. Rzecz zaśpiewana przeciętnie, mdła instrumentalnie... Tutaj też nie wiem co się stało. Steve Rothery, jeden z najlepszych gitarzystów w takiej muzyce również nie pokazuje na co go stać. Gdy już zaczyna grać swoje popisówki, jak w “Thankyou Whoever You Are” czy utworze tytułowym to szybciutko je kończy, zanim wprawiony słuchacz zdąrzy wyłapać jakiś konkretniejszy motyw. O riffach też nie ma co wspominać, bo po naprawdę wielu przesłuchaniach tego albumu przez te kilka miesięcy nie zauważyłem nic co warte byłoby zapamiętania. Podobnie jest z Markiem Kellym. Zarzut numer jeden- “The Wound”. Pomijam już, że to reminiscencja takich rzeczy jak “Season’s End” czy “Gazpacho”, która jednak nie ma nawet połowy mocy tych nagrań. Panie Kelly, pan tam gra na organach, czy mi się tylko wydaję? Nie może być tak, że w rockowym kawałku trzeba się domyślać instrumentu. Pamiętacie “An Accidental Man”, rewelacyjny kawałek, z werwą z albumu “This Strange Engine”? Gdyby w nim ściszyć klawisze do minimum, dodać do tego niewyraźną produkcje, rozlane brzmienie i ten brak jakiegokolwiek zaangażowania wyjdzie nam “The Wound”. Także drugi najbardziej rockowy akcent albumu- “Most Toys” mocno rozczarowuje. To tak jakby panowie postanowili nagrać drugie “Rich” z albumu “marillion.com”, jednak w przeciwieństwie do rzeczonego, bez żadnej melodii, ani motywu łojąc w instrumenty, i krzycząc bezsensownie w mikrofon. Panowie, do kogo chcieliście trafić nagrywając ten utwór? Naprawdę nie mam pojęcia. Sekcji Trewavas/Mosley nie stwierdzono. Niby coś tam grają, ale co, to już jest ciężko stwierdzić, i może nawet lepiej nie wnikać w to. Wróćmy jednak do samych kawałków. Także te spokojniejsze, melancholijne kawałki są do niczego. No bo co może przekonywać w takim “No Such Thing” które opiera się na powtarzaniu w nieskończoność tych samych słów, na tle usypiającego podkładu? Albo utwór tytułowy, który kończy się chwilę po tym kiedy się już interesująco rozwijał, nudząc przez te kilka długich minut? Albo kończący album, akustyczny “Faith”. Miał to być odpowiednik “Made Again” z “Brave”, i nawet by się udało, gdyby nie ten falsecik i piski, które mogłyby mieć miejsce na płytach jakiś powermetalowców, a nie w przypadku Marillion. Niestety. Na sam koniec zostawiłem sobie teksty, i domyślacie się zapewne państwo jaka będzie opinia na temat tychże? Taka sama jak w przypadku muzyki. Garść autoplagiatów, co więcej nie porywających, nie opowiadających niesamowitych, czasem strasznych, czasem śmiesznych historii jak się to działo dawniej. Panie Hogarth, liczymy na to, że więcej takich wyskoków już nie będzie. To samo zastrzeżenie mam do reszty zespołu- oby “Somewhere Else” okazało się tylko jednorazową wybrykiem, bo w przypadku recydywy, świat muzyczny straci jedną ze swoich najważniejszych gwiazd. Oby się tak nie stało.

Podsumowując: rewelacyjny album, jeden z najlepszych w dorobku zespołu i póki co jak dla mnie płyta roku. Moja ocena: 8, a nawet 9/10.

Awatar użytkownika
gumbyy
ZASŁUŻONY SANATORIANIN
Posty: 12271
Rejestracja: śr cze 01, 2005 1:49 am
Skąd: Wrocław

Re: ! Recenzje !

Postautor: gumbyy » śr gru 12, 2007 7:11 pm

www.MetalSide.pl

Awatar użytkownika
gumbyy
ZASŁUŻONY SANATORIANIN
Posty: 12271
Rejestracja: śr cze 01, 2005 1:49 am
Skąd: Wrocław

Re: ! Recenzje !

Postautor: gumbyy » czw gru 20, 2007 12:21 am

www.MetalSide.pl

Awatar użytkownika
syzygy
-#Nomad
-#Nomad
Posty: 5049
Rejestracja: śr lip 13, 2005 9:56 pm

Re: ! Recenzje !

Postautor: syzygy » wt maja 13, 2008 3:09 pm

Obrazek
Whitesnake- Good To Be Bad

W osiem lat po wydaniu ostatniej studyjnej płyty, David Coverdale ze swoją formacją Whitesnake powraca w wielkim stylu, nagrywając w tym roku fantastyczny album Good To Be Bad. Zwiastunem, że Whitesnake ma się dobrze i nie zamierza zejść ze sceny był już wydany dwa lata fenomenalny album koncertowy Live: In The Shadow Of The Blues. Dostaliśmy dowód na to, że głos frontmana nie stracił absolutnie nic ze swej mocy, powiedziałbym nawet, że wyszlachetniał z wiekiem, w efekcie czego David zaśpiewał niemal wszystkie kawałki lepiej od ich studyjnych wersji. Dodatkowo, pod koniec dwupłytowego albumu znalazły się cztery świeże kompozycje, udowadniające, że także kompozycyjnie Coverdale nadal daje sobie świetnie radę (szczególnie If You Want Me przypadł mi do gustu).
Wszystko wskazywało na to, że tegoroczny album musi być co najmniej świetny. Mimo wysokich oczekiwań, mnie osobiście absolutnie nie zawiódł. Przebija pod każdym względem przesłodzone balladkami ostatnie studyjne nagranie Restless Heart z 1997 roku. Good To Be Bad to stary dobry Whitesnake, Whitesnake ze swych najlepszych czasów. Opisywana przeze mnie płyta moim zdaniem może śmiało konkurować z najlepszymi nagraniami grupy, tzn. Slip Of The Tongue, Slide It In i z albumem o enigmatycznym tytule „1987” wydanym w tym właśnie roku..
Best Years, otwieracz płyty od razu powoduje gwałtowny przypływ adrenaliny, hard rock w najlepszym wydaniu. Can You Hear The Wind Blow miażdży nas riffem, kolejny Call On Me udowadnia, że David nadal potrafi operować swym głosem w wyższych rejestrach, będąc przy tym miłym dla ucha odbiorcy. Trzy zawarte na płycie ballady: All I Want All I Need, Summer Rain i Til The End Of Time wplecione pomiędzy rockowe killery bardzo dobrze urozmaicają płytę i nie dają słuchaczowi odczuć żadnego znudzenia, zresztą ballady od zawsze były mocną stroną Whitesnake’a (no, chyba, że jest ich przesyt, jak na wyżej wspomnianym Restless Heart). Szczególnie ciekawa jest ostatnia kompozycja albumu, Till The End Of Time, zagrana na akustycznej gitarze, ze stonowanym głosem wokalisty, który w tym numerze w pełni prezentuje chrypkę, jakiej się dorobił wraz z wiekiem. Moją ulubioną kompozycją jest chyba A Fool In Love, ze świetnie bluesującym początkiem. Gdybym musiał wskazać najsłabszy kawałek, wybrałbym Got What You Need, jednakże trzyma on także poziom, jedynie nie wytrzymał konkurencji, jaką stanowi pozostałe, dopieszczone do granic możliwości 10 utworów.

Całość brzmi świeżo, nowocześnie. Whitesnake nie zamknął się w latach osiemdziesiątych, idzie wraz z duchem czasu, nie siląc się przy tym, na pseudo progresywne zapędy, które ostatnio są chyba w modzie wśród weteranów rocka.

Uczcie się młodzi, jak się gra hard-rocka XXI wieku od dziadka Davida Coverdale’a…

9,5/10

Nomad
-#Weekend Warrior
-#Weekend Warrior
Posty: 2663
Rejestracja: pn maja 09, 2005 10:54 pm

Re: ! Recenzje !

Postautor: Nomad » pt wrz 26, 2008 4:34 pm

RECENZJA PŁYTY DEHUMANIZER

W historii muzyki rockowej powstawały różne płyty, świetne, wpływające na rzeczywistość tworząc nową jakość ,a także takie które zostały docenione po latach. Powstały także takie które pomimo upływu lat dopominają się o szacunek i uwielbienie jednak prawdopodobnie to nigdy nie nastąpi. Heavy-Metal w swojej klasycznej, najpiękniejszej formie szczyt swojej popularności przeżywał od końca lat 70 do połowy lat 80, wtedy powstały najważniejsze płyty które wytyczyły ścieżki tego grania na lata, jednak z czasem stał się bardziej nurtem komercyjnym który poprostu dawał chleb muzykom. Najważniejszy rynek muzyczny czyli Amerykański z heavy-metalu zrobił show ,odarł z niego jego artystyczną postać na rzecz skandali i czadu ,powstał hair-metal który dobrze wpasował się w rynek muzyczny , oczywiście wybitni artyści też zrobili dużą karierę jednak z roku na rok coraz bardziej chodziło o to o co raczej nie powinno. Na drugim bieguniu powstał thrash który zapoczątkował agresywniejsze odmiany tej muzyki które powstają w zasadzie do dziś, z jedną zasadą następna płyta musi być jeszcze ciężka i agresywna. Oczywiście taka muzyka nie ma czego szukać na listach przebojów które heavy-metalowe kapele dosłownie oblegały bez wzgędu na to czy były to Iron Maiden czy Judas Priest czy z drugiej strony Motley Crue czy Van Halen. Jednak jak wszystko w życiu także i heavy-metal się skończył w sensie komercyjnym, wraz z końcem lat 80 stracił swoją popularność i wydawało się ,że artyści z tego nurtu albo zmienią styl na rzecz obecnych wzorców albo skończą kariery.
Po tym krótkim wstępie można zacząć recenzję płyty wielkiej, która jak żadna inna mi znana była nagrywana z potrzeby serca ,na 100% pod prąd obecnych mód ,pod prąd tego co dawało rozgłos i sławę ,co w historii tego akurat zespołu się przecież zdarzało.
Jest rok 1992 , legendy heavy-metalu ewidentnie w rozsypce, Iron Maiden zaraz rozstanie się z Brucem Dickinsonem, Judas Priest już rozstał się ze swoim wokalistą ,a raczej to Ci wokaliści chcieli odejść z różnych powodów o których nie czas tu mówić, zespoły które robiły karierę jako hair-metalowe ,tak jak w latach 80 podpięły się świetnie pod ten nurt, teraz w erze zupełnie innej muzyki nie mają nic do powiedzenia. Thrash-Metal traci swoje agresywne, zbuntowane oblicze a zespoły z tego nurtu odchodzą coraz bardziej od swoich korzeni, bo ta muzyka w swojej pierwotnej formie w USA nie robi już wrażenia, wiadomo ten kraj lubi zmiany...czasem radykalne. Triumfuje jedynie Metallica ,a także nowe zespoły ,bo przychodzi nowa publiczność ,Guns and Roses dzięki dobrej promocji w MTV i efektownych teledyskach staję się gwiazdą ,jednak jak to w USA na parę lat co pokazuje przyszłosć. Nowy ruch muzyczny grunge który ma się tam do gwiazd lat 80 jak punk-rock do Pink Floyd jest atrakcyjny dla młodzieży dlatego że jest ona znudzona muzyką swojego starszego rodzeństwa, efektownymi koncertami i muzyką na wysokim technicznie poziomie, identyczna sytuacja jak w latach 70 tyle że wtedy stare zespoły bynajmiej nie składały broni ,a teraz nie ma zupełnie komu grać klasycznie, szybko, ogniście, nie ma komu grać pięknego heavy-metalu.
I tak dochodzimy to albumu nagranego przez zespół Black Sabbath ,zespół który w zasadzie wtedy nie musiał już nic robić ,bo jego muzycy byli gwiazdami i legendami rocka ,zespołu który w latach 70 był zjawiskiem muzycznym, odkryciem i zdobył sobie statut legendy. W latach 80 umiał doskonale znaleźć się w tej rzeczywistości mimo braku Ozzego Osbourna który też w tej rzeczywistości radził sobie świetnie, nagrywają płyty solowe. Płyty Black Sabbath z lat 80 są lepsze i gorsze, niektóre mogą się podobać bardziej, inne mniej, jednak wszystkie łączy jedno, są nagrywane wybitnie pod prąd, czy to heavy-metalowe Heaven and Hell czy bardziej idące w stronę hard-rocka rodem z USA Headless Cross, te albumy prezentują muzykę która wtedy była dobrze przyjmowana ,która poprostu wtedy trafiała do ludzi.
Wydawało się ,że teraz kiedy do zespoły przyszedł Ronnie James Dio ,a raczej powrócił ,a wraz z nim jego ulubiony perkusista Vinny Appice,a także legenda tej grupy basista Geezer Butler szykuję się bardzo dobry album legendy rocka. Ostatnim albumem Black Sabbath był album Tyr który z pewnością przywracał muzyce mistrzów hard-rocka trochę tajemniczości i surowości po raczej melodyjnych dwóch ostatnich płytach z Tonym Martinem. Wg.mnie jeśli na albumie Dehumanizer Black Sabbath zaprazentował swoją filozofię z ostatnich płyt czyli nagrał album z prądem obecnych mód tak jak robił to od czasu Heaven and Hell (oczywiście płyty wybitnej) mielibyśmy do czynienia z sukcesem komercyjnym i być może panowie zarobiliby sobie trochę pieniędzy a tak...właśnie ,podejrzewam że ludzie którzy w lipcu 1992 r. kiedy album wychodzili puścili album w swoich odtwarzaczach przecierali oczy ze zdumienia. Oto jest Black Sabbath grające w taki sposób ,Ronnie James Dio który zawsze do muzyki Black Sabbath wprowadzał artyzm raczej pasujący do Rainbow i Deep Purple śpiewa w taki sposób, przy którym mogą się równać najbardziej demoniczne wokale Ozzego z trzech pierwszych płyt zespołu ,tyle że wiadomo technicznie możliwości Ozzego są dużo niżśze.
Oczywiście kocham Rainbow, kocham Heaven and Hell i Mob Rules, tyle że jako płyty Black Sabbath nie robią na mnie aż takiego wrażenia jak Dehumanizer.
To przychodziło zresztą z czasem, wg.mnie cechą albumów wybitnych jest to ,że nie chwytają od razu,tylko do ich wielkości trzeba dochodzić ,oczywiście nie mówię o tym by katować się słuchając nowo poznaną muzykę, to jest heavy-metal, ta muzyka ma kopać ,ale czy Dehumanizer nie kopie...wszystkich tych dla których muzyka powinna powstawać wg pewnych schematów, dla których heavy-metal to tylko jakieś tam hity które są zapominane po kilka latach, dla których liczy się tylko to co jest na czasie, a powtarzam ,na czasie w 1992 r. była zupełnie inna muzyka niż ta którą zaprezentowali panowie Dio, Iommi, Butler i Appice. Porpostu chodzi mi o to że w wielkiej muzyce cały czas się coś nowego odkrywa ,a właśnie taki jest Dehumanizer.

Album rozpoczyna się porażająco utworem Computer God, coraz głośniejsze chore dźwięki rodem z fabryki przechodzą w ogniste perkusyjne wejście które z kolei w mocarny riff mistrza Iommiego. Dio śpiewa jakby chciał słuchacza zniszczyć, przygnieść i totalnie sponiewierać. Co najlepsze utwór jest pełen wspaniałych melodii, zmian tempa, a wysoki w pełni heavy-metalowy głos Dio idealnie kontrastuje z ciężkim i surowym brzmieniem. Tekst jest pełen jadu i mówi ogólnie rzecz biorąc o postępującej technicyzacji życia. W środku mamy piękne przyciszenie ,które przywołuje bardziej te znane oblicze Dio, bardziej liryczne ,słuchacz może na chwilę się poczuć jakby znalazł się w świecie pięknym ,innym od tego który opisuje ten utwór. Jednak nie trwa to więcej niż minutę ,bo zaraz Dio wybucha a muzycy znowu podręcają tą kompozycję by za chwilę Tony Iommi zagrał solo które poraża swoją siłą, mocą i jest świadectwem wielkiej klasy tego muzyka, którego przecież korzenie to stary hard-rock podczas gdy sola nie powstydzili by się tacy mistrzowie heavy-metalu jak Adrian Smith czy Glenn Tipton.
Nadchodzi przyspieszenie ,znów zmienia się melodyka, Dio jakby przypomniał sobie utwór Heaven and Hell gdzie tamte przyspieszenie jest dośc podobne wykrzykuję wręcz linijki tekstu a rozwalają gitary kończą ten utwór. Warto tutaj zwrócić uwagę na jedyne w swoim rodzaju brzmienie tej płyty która pozwala smakować wszystko, zarówno wokal ,odpowiednio wysunięty ,jak i muzykę instrumentalistów.
Kolejnym utworem na płycie jest After All The Dead jesli ktoś po Computer God chciałby odpoczynku, wytchnienia czy jakiegoś błahego przeboju który wypełniłby płytę jak to wiele razy w heavy-metalu miało miejsce niestety się przeliczy. Kolejny utwór i kolejny raz Panowie pokazują że na tej sesji nagraniowej pomysłów im nie brakowało. Cichutka gitara przechodzi w ostry jak brzytwa jak riff i nieco psychodeliczny śpiew Dio który jednak szybko zmienia go w typowy heavy-metalowy scream ,w międzyczasie perkusja z gitarą znakomicie licytują się na ostre zabijające słuchacza uderzenia. Za chwilę nastąpi zmiana melodyki ,Dio śpiewa w sposób absolutnie rewelacyjny, idealnie akcentuję frazy ,a najlepszym momentem jest fragment gdy śpiewa "I'm not alone, I'm not Afraid..." po czym przechodzi w monotonne ale idealnie pasujące After All..After Alll . Tu nie ma czasu na wyciszenie ,zwolnienie, bo zaraz cała jazda zaczyna się od początku ,a wokale Dio z sekundy na sekundę są coraz genialniejsze i tak w zasadzie do końca utworu .Poprostu niesamowita rzecz i kolejny wielki utwór płyty, utworu wielkiego chociaż bez udziału żadnego gitarowego sola, które jest tu zastępowane gitarowymi smaczkami. Wielcy muzycy potrafią tworzyć nieszablonowe jak na heavy-metal kompozycję.
Po dwóch ciężkich i surowych kompozycjach, pora na coś bardziej melodyjnego i szybkiego, do pośpiewania że tak powiem.
TV Crimes bo o nim mowa to poprostu klasyczny heavy-metalowy utwór trochę rodem z lat 80 jednak z tym wspaniałym Dehumanizerowym brzmieniem ,po ostrym wejściu gitar utwór przechodzi w typowo heavy-metalową jazdę ze znakomitymi zwrotkami i świetnym porywającym refrenem. To jeden z dwóch tak szybkich i melodyjnych utworów na tej płycie ,w zasadzie ukłon dla tych którzy kochają dwie pierwsze płyty Black Sabbath z Dio ,warto zwrócić uwagę na doskonałe solo Iommiego po którym Dio znowu wyżywa się na mikrofonie oraz proszących o litośc słuchaczach ,a także ciekawy teledysk do którego nakręcono ten utwór. Jeśli miałbym ocenić go to powiem że tak jak każdy inny utwór na płycie jest absolutnie doskonały ,proste. Warto dodać też, ze tekst w bardzo jadowity sposób oskarża świat mediów o manipulowanie ludźmi.
Kolejny utwór to radykalna zmiana klimatu ,a zarazem identyczny poziom jakość. Letters from Earth zaczyna się chyba najcięższym riffem jaki Tony Iommi zagrał, wszyscy fani starego Black Sabbath którzy narzekali na Iommiego że pozwolił wypłynąć muzycę Sabbs w latach 80 na nowe wody ,czasem grająć muzykę skrajnie inną od tego co Black Sabbath prezentował w latach 70, mogli w tym czasie poczuć się zawstydzeni. Dio śpiewa majestatycznie a zarazem z pewną dzikością ,łącząc różne swoje style śpiewu w jedną ognistą kulę ,która w refrenie wręcz wybucha i poraża słuchacza. Świetne gitary pojawiające się w tle przechodzą w znakomity mostek pomiędzy refrenem a krótkim solem które dodaję utworowi trochę heavy-metalowego czadu które jednak szybko przerywa perkusja. Utwór kończy Dio wyśpiewując jeszcze przez minutę te swoje genialne frazy wokalem o którym może tylko pomarzyć 99% wokalistów heavy-metalowych na świecie.
Master of Insanity ,kolejny utwór na płycie podobnie jak Computer God zaczyna się psychodelicznie , jak na Black Sabbath zresztą przystało ,jednak zaraz następują zmiana kiedy do akcji wchodzi gitara Iommiego ,edyne do czego można się przyczepić to to że riff z tego utworu brzmi praktycznie identycznie co riff z utworu Touch of Evil Judas Priest no ale nie można czepiać się szczegółów. Dio po raz kolejny zachwyca swoimi wokalami ,najpierw ostrymi zgodnymi z linią melodyczną by potem znakomicie zwolnić i z niesamowitym wyczuciem wyśmiewać znakomity refren tego utworu. Tak w zasadzie śpiewa cały utwór znakomicie podróżując po raz ostrym a raz delikatniejszym śpiewem wzbogacając refren kolejnymi znakomitymi wokalami, to jest to co lubię w heavy-metalu ,że refren nie brzmi cały czas tak samo jakby był kopiowany ,tutaj właśnie to mamy . Solo gitarowe poraża takim swoistym majestatem ,tego trzeba poprostu posłuchać ,jednak Tony Iommi gra krótko i treściwie co dodaję tylko smaku ,to Dio jest głównym aktorem tego utworu ,wszystko jest doskonale wyważone. Kolejny znakomity utwór co tu dużo mówić.
Kolejny utwór na albumie to Time Machine, zdecydowanie najszybszy i najbardziej melodyjny na albumie, w klimacie TV Crimes ale mający jeszcze bardziej przebojowy charakter ,zresztą nie na darmo utwór wykorzystany do filmu Świat Wayne'a. Intrygujące dźwięki przechodzą w szybki, ostry ,motoryczny utwór czyli repertuar w którym Dio czuję się jak ryba w wodzie, klasyczny do bólu wręcz heavy-metal. Mnogość ozdobników wokalnych śpiewanych przez Mistra poraża ,a refren to poprostu wykładnik ,wzór heavy-metalowego refrenu, gwarantuję że po paru przesłuchaniach już nigdy nie wyjdzie z głowy, poprostu mistrzostwo. W środku utworu znakomite gitary Iommiego ,ale znowu krótko bez zbędego efekciarstwa ,oszczędnie i znakomicie by znów Dio dopełnił dzieła. Poprostu Time Machine...przenosi w czasie do czasów kiedy ta muzyka rządziła i dzieliła ,jest rok 1992 ale nie dla muzyków Black Sabbath.Na koniec mamy jeszcze króciutki pokaz umiejętności Vinniego Appice'a.
Idziemy dalej...Sins of the Father ,przyznam szczerze ,że na początku ten utwór wydawał mi się trochę dziwny, no bo i wokal Dio na początku tego utworu do klasycznych z pewnością nie należy ,jednak teraz widzę ,że nie można muzyki słuchać po łebkach ,jakby się chciało ją zaliczyć. Co prawda wokal Dio na początku nie nastraja pozytywnie, jednak to tylko maska. Za chwilę wszyskto powraca do normy, a utwór zamienia się w rasowy heavy-metalowy utwór. Znakomite wstawki gitarowe i perkusyjne rozganiatają ,zwłaszcza zachwyca niespodziewane przyspieszenie w połowie utworu ,znakomity zabieg a o wokalach Dio to ja nawet nie wiem w jaki sposób mogę się wyrazić, mistrzostwo. Tekst utworu znów w bardzo pesymistyczny sposób przedstwia rzeczywistość, jak zresztą na znakomitej większość tego albumu. Jeśli utwór jest słabszy od reszty to tylko dlatego ,że cała reszta jest absolutnie genialna,a ten utwór jest tylko bardzo dobry, ale oczywiście kolejny mocny punkt płyty.
Too Late..kolejny utwór który na początku mnie nie zachwycił, gby dopiero po latach został doceniony ,jak muzycy zresztą mówili miał być czymś co dawało trochę słuchaczowi płyty wytchnienia, balladą, ale wyszło jak zwykle..po Sabbathowsku. Śpiew Dio jest straszliwie delikatny na początku, jeszcze bardziej niż w lirycznych utworach tego typu we wcześniejszej karierze tego muzyka ,gdyby tak było do końca mielibyśmy do czynienia z łzawą balladą, jednak to nie byłoby możliwe u takich muzyków. Momentalnie Dio jednym ruchem zmienia kompletnie klimat tego utworu w wolny ,ale niesamowicie posępny utwór i zaczyna śpiewać coraz bardziej ostro. Ciężko opisać ten utwór, bo jest bardzo trudny w odbiorze ,ale z pewnością po kilkunastu przesłuchaniach każdy go doceni, ma bardzo wyrazisty klimat ,a solo gitarowe Iommiego znowu może zachwycić. Poprostu dobra ,wartościowa rzecz ..kolejny utwór?

..przepraszam następne arcydzieło ,tutaj to w zasadzie brakuje określeń ,ciężko mi na tym albumie wybrać ukochany utwór, najlepszy ale chyba wybiorę właśnie ten. I ,nie mam słów dla tego utworu bo poprostu jest absolutnym majsterszytkiem, wchodzi do kanonu najważniejszych utworów Black Sabbath i wg.mnie to nawet nie podlega dyskusji. Łączy wszystko heavy-metalowy czad, melodię, motorykę, typową dla zespołu surowość. Początek jest zupełnie nieszablonowy, riff gitarowy rodem jakby z muzyki bluesowej któremu towarzyszy cichy szept Dio przechodzący w piekielnie cięzkie wejście perkusji i natychmiastową porcję wokali Dio ,każde słowo zaśpiewane przez Dio w tym utworze to absolutna perfekcja i moc z którą nie może równac się nic. Refren poraża ,gdy Dio śpiewa I jestem pewien że to chodzi właśnie o niego, to poprostu czuć. Moc bijaca z instrumentów poraża ciężarem ,a niebawem riff znany z początku się powtarza ale jest jeszcze fajniej dopracowany i trwa dłużej przechodząc w doskonałe solo gitarowe idealnie pasujące do utworu. Dla takich utworów warto poznawać muzykę i z satysfakcją potem zawsze stwierdzić ,że są muzycy którzy nie zawodzą bo hard-rock mają w swojej krwi. Tego utworu można słuchać godzinami, bo to co napisałem nie oddaję nawet w części tego co prezentuję.

Ostatnim (niestety) utworem na albumie jest Buried Alive który jest typowym utworem dla tego albumu, ciężkim, ostrym z niepokojącym wokalem Dio. Wyróżnia się znakomitymi gitarowymi wstawkami i bardzo ciekawą melodyką ,posiada liczne zmiany tempa i świetny z patosem zaśpiewany refren. Wydaję się następnie ,że muzycy chcą przyspieszyć po kilku szybkich uderzeniach w bębny Appice'a jednak solo Iommiego jest zagrane wolno, dostojnie z wielką klasą i dokładnością. Dio w drugiej części utworu znowu porywa swoimi frazami tylko tak jak on to potrafi ,a utwór kończą znakomite piękne gitarowe dźwięki wygrywane przez Iommiego które znakomicie kończą ten wspaniały album.

I tak oto dochodzimy do końca ,ponad 40 minut muzyki ,a tak wiele cudownych dźwięków i pomysłów muzycznych można obdzielić dyskografiami wielu zespołów heavy-metalowych. Wg.mnie geniusz tego albumu tkwi w tym ,że może zachwycić każdego kto kocha muzykę rockową.
Fani starego klasycznego Black Sabbath poprostu nie mogą obok tej płyty przejść obojęnie. Fani Dio powinni docenić ,że ich idol w pełni dojrzał wokalnie mogąc pokazać pełnię swoich możliwości i zachwycać tak jak na płytach Rainbow a jednocześnie odkrywać w sobie zupełnie nowe możliwości. Fani heavy-metalu mają tu wiele wspaniałych zagrań, solówek, wokali zagranych w czasach kiedy ich ukochana muzyka schodziła do podziemi. Natomiast każdy kto poprostu lubi rock ,zwłaszcza Ci dla których muzyka powinna mieć jakieś przesłuchanie i indywidualny charakter docenią z pewnością ten album.

Kończąć recenzję napiszę jeszcze jedno, ten album trzeba słuchać wiele ,wiela razy, na początku kocha się tylko najbardziej nośne utwory, jednak pokochanie całości jest naturalne ,przychodzi z czasem, ale albumowi trzeba dać szansę. Uważam ,że to poprostu skarb, cudo i wiem że album będzie mi towarzyszył zawsze . Wielka muzyka.

Deleted User 8449

Re: ! Recenzje !

Postautor: Deleted User 8449 » śr mar 20, 2024 1:13 am

Zapomniałem o tym temacie. O moja recka Dehumanizer powyżej. Fajnie

Sobie w sumie wkleję recenzje Minstrel in the Gallery napisaną w 2011 roku gdzieś tam

Minstrel in the Gallery to pierwsza płyta Jethro Tull na której zespół tak bardzo odniósł się do swojego pochodzenia. Wprawdzie takie albumy jak Songs of the Wood czy Heavy Horses(ten pierwszy bardziej) pokazują dobitnie,że gra szkocji zespół,jednak juz tutaj ziarno zostało zasiane.

Początek to utwór tytułowy i zaczynamy bardzo ostro, choć nic tego nie zapowiada .Pełen werwy i patosu wstęp zachwyca ale jest tylko wstępem do ostrej jazdy. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to ile kunsztu w swoim głosie ma Ian Anderson i jak niesamowicie umie oddać klimat .Niesamowite przyspieszenie w okolicach drugiej minuty ,znakomita współpraca wszystkich muzyków ,znakomite riffy gitarowe przeplatające się z partiami fletu ,esencja stylu tego wspaniałego zespołu.Do tego Ian Anderson który równie świetnie sprawdza się w szybkich,hard-rockowych momentach.
Po tak wspaniałych początku ciężko utrzymać taki poziom,faktycznie Cold Wind of Valhalla ma sporo uroku,jest dobrym utworem,ale jakby troszkę nie zapada w pamięć. Tego nie można powiedziec o Black Satin Dancer,zespół jeszcze bardziej idzie w kontrast delikatnego folku i ostrego hard-rocka, mamy tutaj całą mase przyspieszeń, zmian tempa,ostrych riffów i delikatnych melodii. Bardzo dobry,choć cięzki w odbiorze utwór. Miniaturka muzyczna Requim to powrót do muzycznej sielskości, takie utwory bardzo często znajdują się na albumach Jetrro Tull i dodają nieco smaku. Zupełnie inny klimat ma pełen humoru,dość zwariowanego i specifycznego One White Duck 0^{10} = Nothing At All z pięknymi partiami akustyków ,lekko zaspanym wokalem Andersona który w odpowiednich momentach zupełnie zmienia głos nadając mu nieco agresji i werwy. Bardzo fajny utwór,który zapada w pamięć poprzez świetne melodie.

Nadchodzi moment zakończenia-Baker St.Muse. Jest to utwór który ciężko ot tak opisać z powodu tego,że trwa 16 minut i jest złożony z kilku zupełnie konstrastujących ze sobą fragmentów. Już wstęp zapowiada ,że będziemy mieli doczynienia z czymś wielkim i podniosłym ,a Ian Anderson wspaniale wczuwa sie w klimat utworu ,duże wrażenie robi też pojawiający się w tle flet.Sielanka nie trwa długo,bo w okolicach trzeciej minuty mamy zupełny zwrot akcji, szybką przeplatankę gitarowych riffów i fletu, po której gitara wygrywa jeszcze znakomite partie ,coraz ostrzej i ostrzej aż...do powrotu do balladowego klimatu kompozycji.
Kolejnym wspaniałym fragmentem jest to co dzieje się pod koniec siódmej minuty ,zaraz po wesołej i bardzo radosnej melodii którą wygrywa zespół ,zapiera dech w piersiach i dobitnie pokazuje ,że mamy do czynienia z zespołem genialnym.
Na koniec kolejna zmiana akcji i jakby dopełnienie całości gdzie znowu wracają ostrzejsze klimaty gdzie Ian Anderson stopniowo zaostrza swoje śpiewane wersy ,swoją drogą mocno dostaje się dziennikarzom prasy muzycznej, taka ciekawostka.
Ostry finał kończy ten wspaniały utwór,który można słuchać w całości ale poszczególne fragmenty można traktować jako osobne utwory.
16 minut i zero nudy, tak potrafią tylko mistrzowie.

Bardzo udany album, mocno rockowy, nie bez akcentów akustycznych,folkowych,które dopiero wkrótce staną się głównym punktem odniesienia dla zespołu.


Wróć do „Zespoły i Albumy”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości