Zacznę od tematów organizacyjnych:
- Dotarliśmy chwilę po 16. Wymiana biletu na opaski, skanowanie, macanie - wszystko błyskawicznie. Kontrola raczej pobieżna.
- Nowy Desert Stage. Kurcze, nie mam wyrobionego zdania. Jest duża. Sprawia wrażenie niewiele mniejszej od Parku. Przez to nie jest tak przytulna jak stary Desert, gdzie wchodziłeś i od razu byłeś pod sceną w miłym ścisku. Tutaj przestrzeni jest dużo. Przez to nie ma takiego klimatu do ostrego pogo. Druga sprawa podłoże. Na starej scenie były mięciusie deski, na których przyjemnie było się wyjebać. Tutaj błotko i gruz. Trochę średnio.
- Sabbath Stage koszmarnie duszna. Shrine trochę mniej, ale za to bardziej śmierdziało potem
- Część żarcia była dziś zamknięta. Ceny oczywiście jak w food truckach.
Teraz koncerty. Kilka udało się zobaczyć dzisiaj.
- Burner - z tego koncertu najlepiej zapamiętałem koszulkę Bruce'a Springsteena "Atlantic City", w której występował wokalista. Zupełnie nie pasował do tego co grali. Głośno, krzykliwie i bez składu. Jak na start festiwalu może być, ale Rascal w zeszłym roku był dużo lepszym starterem.
- Martwa Aura - weszliśmy na trochę. Całkiem spoko melorecytacje. Trochę za wolny, żeby posłuchać przy pracy, ale na koncercie całkiem spoko.
- Soulburn - bardzo dobry koncert. Na Sabbath oczywiście łatwo boczkiem doszliśmy do barierki. Pierwszy koncert obejrzany w całości. Muzycznie spoko. Dobre do machania łbem. Może perka trochę za prosta, ale to szczegół. Po pierwszym numerze koszulka się do mnie kleiła. (kostki od obu gitarzystów, ale sporo rzucili)
- Castle Rat - cóż to było za... przedstawienie. Dwa razy mega plot twist, ale królowa szczurów zwyciężyła. Muzycznie najlepszy koncert. Te sabbathowe riffy, świetny wokal. A w ramach przedstawienia walka ze szczurzo-śmiercią, gołe kobiety, śmierć i zmartwychwstanie. Były też wspomniane "distant drums", więc od razu z moderatorem spojrzeliśmy na siebie znacząco. A na koniec foteczka z wokalistką. Na razie mój numer jeden.
- Krótka przerwa na przebranie się. Niestety na Castle Rat zaczęło padać i skoczyliśmy na kwaterkę założyć suche ciuchy

Przy okazji walnęliśmy po SPECJALu z lodówki i zjedliśmy dwie paczki kabanosów.
- Midnight - spóźniliśmy się z 10 minut. Od razu po wejściu do B90 zaatakował nas zaduch, więc uderzyliśmy w kierunku młyna. Najostrzejszy koncert. Fantastyczne granie. Żywioł. Odbiór trochę psuł mi szukający telefonu gość. Znalazł tylko etui, więc powstało podejrzenie, że po prostu ktoś mu zajebał. W zeszłym roku pierwszego dnia też było trochę kradzieży. Czyżby powtórka.
- Jerry Cantrell - zupełnie inne granie niż poprzednie. Można było odpocząć po Midnight trochę i pobujać się do muzyki. Fajny występ.
- Halocene - takie amerykańskie granie kojarzące mi się z American Pie. Pamiętam, że na spotify mieli same covery, a tu grali chyba coś swojego. Chociaż coverów było za dużo. Za dużo było też taśmy: chórki, wspierające wokale, bas. Za to wokalistka bardzo gibka. No i była piękna ściana śmierci na życzenie wokalistki, a po nim pogo. Bardzo ładne gleby w błocie wtedy się wydarzyły.
- Bewitcher - och. Świetne granie do przodu, ale... Bewitched w zeszłym roku był jednak lepszy. Znowu Sabbath Stage i znowu praktycznie barierka. Znowu fajne riffy, fajna perka. Entuzjazm na twarzach muzyków. Bardzo mi pasowało, chociaż machałem łbem trochę z boku, a nie w pogo

(żonie wpadła kostka)
- Exodus - pierwszy raz udało mi się zobaczyć. No niby spoko, ale mnie nie porwało. Trochę zbyt monotonne. Na 30-40 minut, które słuchałem ok, ale takie 1:30 byłoby dla mnie za dużo