Nie ma chyba tematu, gdzie można by wrzucic relację z wypadu na koncert. Nie chciałem jednak dzielić mojego wpisu na części i wklejać w poszczególne tematy, więc pozwolę sobie te zarzucić moją historię tutaj w calości
Co roku mam taki mniej więcej dwu lub trzytygodniowy okres, gdzie staram się ubić jak najwięcej gigów w różnych miejscach. Lubię to zmęczenie podróżami i późniejszą nagrodę w postaci dobrego koncertu, na który czekałem kilka miesięcy, kilka lat, a czasem (jak to się zdarzyło teraz) i całe życie.
19.06 – Tauron Music Festival, Katowice
Zacząłem swój tegoroczny plan od wycieczki do Katowic na Tauron Music Festival, żeby zobaczyć TV On The Radio. Alternatywna chyba już legenda z Nowego Jorku, która w Polsce gra dość rzadko. Pamiętam, że kiedyś grali w Stodole jak jeszcze byłem na studiach, ale z racji ograniczonego wówczas budżetu musiałem wybierać miedzy koncertami i właśnie ich występ z tego powodu musiałem ominąć. Kiedy zobaczyłem, że grają w tym roku w Polsce to wiedziałem że muszę tam być (teraz stać mnie na to, zapłacę, chuj). Po pracy w piątek szybko wsiadam w samochód i cisnę do Kattowitz. Na szczęście festiwal jest w takim miejscu, że nie ma problemu z dojazdem ani parkowaniem. Nigdy nie byłem na Tauronie, więc to było moje pierwsze zetknięcie z tym eventem, który mnie mile zaskoczył. Ulokowanie festiwalu na terenie Muzeum Śląskiego, NOSPR i wykorzystanie całej infrastruktury jest naprawdę dobrze i ciekawie zrobione. To nie chamskie postawienie sceny na kawałku lotniska czy innej pustej przestrzeni tylko jest tu pomysł na cały ten festiwal. Podobnie zresztą jak Mystic i Stocznia.
Tak naprawdę lineup piątkowy średnio mi leżał i interesowały mnie tylko dwie pozycje, tj. Fisz Emade Tworzywo oraz headliner tego dnia. Reszta muzy w róznej postaci elektro i DJów rozlokowanych po kilku scenach to nie mój klimat, wiec przechodziłem tylko obok nie bardzo się zastawnawiając kogo właśnie słucham. Sam Fisz jest jak wino i z wiekiem po prostu coraz lepszy. Słucham gościa od czasów mojego liceum i bardzo cenię. Byłem spokojnie na 30+ jego koncertach w ostatnich 16 latach (pierwszy raz go widziałem w 2009 kiedy promował świetny i wydany rok wcześniej album Heavi Metal). Tym bardziej się cieszyłem na ten wystep, bo nie miałem okazji ich widzieć po wydaniu ostatniej płyty. Zaczeli o 21 i skończyli równo po godzinie. Elegancko i z kulturą. Dobry set i w ogóle ta scena metropolii GZM to solidna przestrzeń dająca dobrą akustykę. Minusem wąskie gardło do wyjścia.
Po Fiszu szybka runda po terenie festiwalu, zeby zobaczyć jak to wygląda wszystko już po zachodzie słońca. W celu promocji transportu publicznego zrobili nawet Bus Stage, gdzie DJ miał swoje centrum dowodzenia w drzwiach autobusu miejskiego, a przed nim rozgrywała się regularna impreza, lol. Bardzo fajna opcja. Po zrobieniu odpowiedniego patrolu udałem się ponownie na miejsce koncertu. Kiedy wybiła 23 TV On the Radio powinni już zaczynać, a te dziady z Amerykami się spóźniły i zaczęli grać 5 min później. Nie powiem, zirytowało mnie to, bo dostając godzinny slot, mogli zagrać jeden utwór więcej. Korona z głowy by im nie spadła, ale już chuj. Swoją drogą to trochę słabe ze strony organizatorów festiwalu, że przewiduje tak krótkie sloty dla headlinerów zrównując czasowo ich występy do innych bandów grających przed i po nich. Dziwny zabieg, ale to pewnie urok tego festiwalu stosowany od lat. Jednakże myslę, że wydłużenie slotu dla headlinera nawet o te 15 min to nie byłby trudny wysiłek negocjacyjny z managemntem zespołów.
Sam koncert TV On the Radio poprawny, dość żywiołowy momentami, chociaż wokalnie miałem wrażenie, że Tunde nie domaga. Zagrali 11 numerów, same największe hiciory, jeśli tak to mogę nazwać. Cieszyłem jak dziecko kiedy grali Happy Idiot czy Wolf Like Me, bo cała ta dyskografia to dla mnie muzyka, w której zagłębiałem się będąc w liceum i na studiach. Gadania ze strony wokalisty było mało, chociaż w pewnym momencie rzucił, że dawno u nas nie grali myląc jednocześnie datę tego ostatniego razu. Dopiero ktoś z tłumu go naprostował, że w 2015 byli poprzednio. Abstrahując na moment od koncertu to chciałbym tylko zaznaczyć, że niesamowicie mnie wkurwiał typ przede mną, który nagrywał scenę co chwilę. I pisał na FB / Instagramie z ludźmi, oglądał jakieś relacje. Dosłownie to wyglądało tak, że wyjmował telefon co kilkanaście sekund, jebnął wiadomość na Messangerze, obejrzał coś na IG, włączył / wyłączył jakieś apki, schował telefon do kieszeni. Popatrzył na scenę, ale w tym momencie na AppleWatch (jakże by inaczej) wyswietlona ikona Messangera, ze wiadomość. To wyjmujemy telefon, odpisujemy, nagrywamy 10 sekund koncertu, przejrzenie apek i chowanie telefonu. I taka sekwencja działania przez kilka minut. Nie mogłem już na to po prostu patrzeć. Zamiast przeżywać chwilę, nawet coś nagrać na pamiątkę i po prostu słuchać tego koncertu, to świat takiego leminga ogranicza się do telefonu i napierdalania wiadomości z ludźmi równie pozbawionymi mózgu jak on sam. Z wiekiem mam coraz mniejszą tolerancję na głupotę ludzi i nie mam oporów, żeby komuś zwrócić uwagę w twarz i powiedzieć, że zachowuje się kurwa jak debil. I teraz tak chciałem, bo mi podnosił już ciśnienie do granic możliwości. Po wzięciu jednak dwóch oddechów pomyslalem w duchu, że zamiast mu wyjebać to prostu pójdę dwa rzędy bliżej sceny, żeby nie patrzeć na niego więcej. Tak też uczyniłem, ponieważ był luz i mnóstwo przestrzeni, więc bez zadnego przepychania przemieściłem się, aby dalej cieszyć się koncertem oddalając się od debila, którego całym życiem jest telefon i napierdalanie wiadomości z ludźmi. Niech ginie.
Wracając do meritum to ciekawe jest to, że długo wychodziłem z Fisza z racji sporej frekwencji. Natomiast po TV On The Radio szybko się udało ewakuować, bo wg mnie było zauważalnie mniej ludzi na ich koncercie niż na Fiszu. No cóż, skoro grają dopiero 3 koncert w Polsce, a pierwszy od 2015 roku to fanbaza nie będzie silna. Zresztą nie wydali nic od czasów Seeds, więc tym bardziej są/byli w takim niebycie i zawieszeniu. Kto dziś ich jeszcze słucha albo odkywa. A oni to cóż, życ za coś trzeba, pewnie zabrakło kapusty na rachunki i skoro brak pomysłu oraz weny na nową muzę, to standardowy zabieg jest robiony. Panowie zrobili reedycję debiutu tj. ‘Desparate Youth, Blood Thirsty Babes‘ i ruszyli rok temu w pierwszą trasę od 2018 roku na tej promocji. Nie wiem czy mają w planach coś nagrać.
Niemniej jednak cieszę się, że zaliczyłem ten gig, bo TV On The Radio byli na mojej liście bandów do odhaczenia. Dzięki temu, że wpadli do Kato, mogę ich z tej listy skreślić. Co do Tauron Music Festival to zaluje ze nie zostałem na drugi dzień, bo headlinerem soboty był Underworld. Widzialem ich na Open’erze 2023 i zbierałem mordę z podłogi. Stare, dobre, porządne elektro, a nie to gówno teraz rządzi. Dobrze wspominam ten koncert i widząc nagrania na YT z ich występu na Tauronie, wiem że miałbym podobne odczucia co do ich gigu w 2025. Niestety jednak, czas był uciekać do Warszawy, bo w niedzielę była kolejna koncertowa robota do wykonania. Czas spędzony na terenie festiwalu to w sumie jakieś 5 godzin. Więcej byłem w samochodzie jadąc do Kato i wrając w nocy do Warszawy. Dojechałem do domu jakoś 2:30.
22.06 – Neil Young and The Chrome Hearts, Kopenhaga
Po odpoczynku w sobotę, która była upalna i wycieczce rowerowej nad Wisłę czas było się przygotować na niedzielę. Lot miałem o 6:40, więc pobudka była chwilę przed 4. Na lotnisku zakup wody, bus zawiózł mnie do samolotu i chwilę po 8 byłem w Danii. Ubrałem długie spodnie widząc prognozę na 18-19 stopni, a przywitała mnie lampa i grzanie od samego rana. W każdym razie byłem szczęśliwy, że po niecałym roku ponownie jestem w tym kraju w celu zobaczenia tym razem Neila Young. Gdy tylko zobaczyłem, że Neil wraca do Europy po raz pierwszy od 6 lat (ostatnia trasa to 2019 przed pandemią) to wiedziałem, że muszę się wybrać na jakiś gig. Padło w właśnie na Kopenhagę, bo blisko, fajne venue i odpowiedni termin (niedziela). Ogarnąłem logistykę, tj. hotel i loty odpowiednio wcześniej. Ten koncert odbywał się 22 czerwca, czyli dokładnei rok temu byłem na Pearl Jam w Dublinie.
Występ tego dziadka z Kanady to było jedno z moich największych marzeń koncertowych (zaraz po Rage Against The Machine). Bardzo chciałem go zobaczyć od wielu lat. Zawsze kiedy ogłaszał trasę po Europie, a robił to prawie co roku przed pandemią, to liczyłem, że będzie Polska na liście. Tak się nigdy nie stało i pewnie nie stanie biorąc pod uwagę, że ma już zaraz 80 lat na kartu. To jednak starszy pan, którego obecnośc na scenie się kończy. Szczerze mówiąc nie rozumiem czemu nie został nigdy do Polski ściągnięty przez Live Nation albo Dolinę Charlotty. Czy to niechęc samego Younga do grania w PL, czy nieumiejętność promotorów? Pytanie jest otwarte. Sam Neil Young odbywa dość podobną trasę jak jest już w Europie, tj. Skandynawia i Europa Zachodnia, chociaż od lat już bez południa, czyli Hiszpani, Portugali czy Włoch. Może mu za ciepło.
Po całodniowym zwiedzaniu miasta, łazeniu po hipisowskiej Christanii i opalanku na plaży, nastąpił powrót do hotelu. O 18 miał grac suport, Peter Sommer. Nie znałem, nie słuchałem, nie wypowiadam się. Jakis pewnie lokalny, duński bardzo dobrze znany muzyk. Grał równo godzinę i tak było. Nic specjalnego, nie porwało mnie, coś tam gadał po duńsku, ludzie się cieszyli, ale ja nie swój, wiec nie czułem klimatu. Skonczył koło 19. Ja natomiast byłem w Tiøren chwilę po tym jak zaczął grać (wchodziłem może 18:05 przez bramy) i z racji posiadania Golden Circle, mogłem sobie stanąc bardzo blisko sceny, żeby oglądac najpierw Petera Sommera, a potem już Neila z możliwie bliskiej odległości.
Myslalem, że Neil zacznie grać o 19:30, ale tak się nie stało, wiec realnie stało faktem, że koncert się zacznie równo 20:00. Rzeczywiście o tej porze ukazał moim oczom Uncle Neil, który wszedł na luzie na scenie z gitarą i harmonijką. Koncert się rozpoczął od akustycznego Comes a Time i dopiero po tym pojawił się zespół, czyli The Chrome Hearts. Byłem niesamowicie zadowolony, że widzę na żywo gościa, którego słucham od zamierzchłych czasów i tak bardzo chciałem zobaczyć go na żywo od tak wielu lat. Spełnienie marzeń, tym bardziej cenne, że Neil z racji wieku kończy swoją działalność. No nie wierzę, że będzie grał jeszcze za 10 lat.
Z każdym kolejnym numerem było coraz lepiej, a ja osobiście się niesamowicie ucieszyłem jak bębniarz zaczął wybijać Fucking Up. Nie gra tego utworu na każdym razie, a dla mnie to o tyle cenniejszy numer, że coveruje go często Pearl Jam. Natomiast usłyszenie oryginału to było też takie moje niespełnione do tego dnia marzenia. Neil widać, że już ząb czasu go nadgryza. To jest bardzo starszy pan, któremu techniczni podają i zakładają gitary, dopinają harmonijkę itp. Miałem momentami wrazenie, ze Neil jest jakby taki nieobecny, trochę w swoim świecie. Może zawsze tak było na jego koncertach? Nie wiem, nie byłem wcześniej, ale oglądając stare nagrania, gdy był młodszy to inaczej to wyglądalo. Ozywił się dopiero w momencie gdy chyba ktoś zemdlał w tłumie i najpierw basista sygnalizował, że jest potrzebna pomoc. Dopiero jednak po dłuższej chwili Neil się odezwał rozumiejąc z opóźnieniem co się dzieje, kiedy powiedział, że „we need some help here”.
Natomiast wokalnie i instrumentalnie to dalej ten sam Neil. Mimo wieku dalej śpiewa tak samo czysto i rżnie tę gitarę. W każdym razie po Fucking Up były kolejne hiciory czyli Hey Hey, My My (Into the Black) czy Love and Only Love, gdzie ja osobiście uwielbiam linie basu. Na koniec zwolnienie i znowu Neil sam akustycznie na scenie odegrał Old Man. Wiedziałem, że będzie jeszcze bis i spodziewałem się jednego utworu, tj. Rockin' in the Free World (regularnie coveruje to Pearl Jam). Natomiast w Kopenhadze dostałem w bonusie Down by the River, po którym poleciało przedłużone w sposób fajny, niemeczący Rockin' in the Free World. Koniec koncertu. Zobaczyłem Neila na żywo. Do kajetu. Odhaczone i w to jakim stylu. Bardzo dobry, 2 godzinny koncert. Koncerty Neila Younga bywały jeszcze kiedyś znacznie dłuższe, bo przed pandemią na trasach miał w setliscie nawet 26 utworów. Tutaj w 2025 w Kopenhadze było 16, ale żadnego zarzutu z tego tytułu nie czynię. Nie smiałbym.
Szybkie opuszczenie parku i azymut na hotel. O tej porze już naprawdę pizgało, nic nie zostało z ciepła w ciągu dnia i poczułem zimny skandywanski wiatr na sobie. Na szczęście miałem kurtkę, a moja noclegownia była bardzo blisko miejsca koncertu, jak i lotniska, z którego następnego dnia odlatywałem do domu.
Poniedziałek zaczął się dla mnie również bardzo wcześnie. O 7 rano czekał mnie lot do Warszawy, więc po pobudce, szybki checkout w hotelu i rozpocząłem 20 minutowy spacer na lotnisko. Odleciałem o czasie, dzięki czemu koło 8.30 byłem w Warszawie. Mogłem rozpocząć kolejny dzień pracy i odpocząć trochę przed kolejnym długo wyczekiwanym przeze mnie koncertem.
29.06 – Nine Inch Nails, Amsterdam
Nigdy nie widziałem NIN na żywo i byli oni wysoko na mojej liście zespołów do zobaczenia. W Polsce grali do tej pory ledwie 2 razy (2009 w Poznaniu oraz 2014 w Katowicach), a że słucham tego zespołu od czasów późnego gimnazjum / początków liceum to kiedy tylko ogłoszono trasę koncertową (brak było wtedy PL na rozpisce) to uznałem, że muszę pojechać. Terminowo pasował mi Wiedeń i Amsterdam, ale ostatecznie wybrałem to drugie.
Rozpoczynam dzień pobudką o 4:30, bo 7.20 lot do Amsterdamu. Szybkie ogarnięcie, popatrzenie w lustro z refleksją „po co ja to wszystko teraz robię” i wyjście z domu na lotnisko. Tutaj pierwszy zonk, bo kiedy już siedzieliśmy w samolocie i mieliśmy startować, kapitan wygłosił homilię, że samolot się zjebał, ale naprawimy. Po krótkim czasie przemówił grobowym głosem ponownie, że jednak tak się samolot zjebał, że naprawa potrwa do godziny i poprosił o wyjście z samolotu. No to autobusem ponownie na terminal, a ja nawet się ucieszyłem, bo nie wierzyłem, że wystartujemy zbyt szybko. Takie naprawy nigdy nie trwają tyle ile się mówi na początku. Odliczałem czas do przekroczenia magicznych 3 godzin spóźnienia, żeby zainkasować 250 ojro, co by zwróciło mi w pełni hotel oraz bilet na koncert (swoją drogą relatywnie tanio kosztowała wejściówka – 84 euro, czyli jakieś 355 zł). Niestety te kurwy lotowskie dokładnie wiedzą co robią i po nieco ponad 2 godzinach opóźnienia zostałem przetransportowany do innego już samolotu (pierwszy się więc zjebał konkretnie i nie zdążyliby naprawić go w 3h), który zabrał mnie do kraju legalnej marihuany i legalnej prostytucji. Drugi zonk. Tym samym moje 250 ojro, z którymi już się utożsamiłem poszło się zwyczajnie jebać. Zostałem wydymany.
Po wylądowaniu uskuteczniłem spacer po Amsterdamie, zwiedzając sobie wiele urokliwych uliczek pośród kanałów. Jakoś koło 15 rozpocząłem podróż do hotelu, który miałem niedaleko legendarnego Ziggo Dome. Tam szybkie kimono i jakoś przed 19 ruszyłem.
Rozpiska mówiła, że o 20:00 zaczną grać Boyz Noize i skończą o 20:30, a o 21 już NIN. Ticketmastery holenderskie jednak okłamały, bo to elektro grające z przeciwległej części hali grało równo do 21. Miałem dobra miejscówkę po prawej strony, mniej więcej w połowie między sceną B, a głowną scena. Sekundę po tym jak Boys Noize skończyli, opadły kotary ze sceny B i moim oczom ukazał się Reznor grający spokojne Right Where It Belongs. Po tym kawałku pojawił się Atticus, Robin i reszta. Mega to wyglądalo. Cała ta pierwsza część była w gruncie rzeczy akustyczna i spokojna, co było ciszą przed burzą. Na głównej scenie, która była jeszcze „Peeled” zaczęły być wybijane pierwsze takty Wish. To jest mocarny utwór, gdzie widać tę moc NIN. Tłum oszałal, a mi się japa cieszyła od ucha do ucha. Sam pomysł na tę scenę otoczoną takimi przeswietującymi kotarami bardzo ciekawy, bo wyświetlano na nich ujęcia z koncertu. Jak to zwykle bywa na koncertach NIN, po scenie biega operator, który dynamicznie rejestruje to co się dzieje na scenie. Ten efekt robił naprawdę dobre wrażenie. Mój ziomek, wielki fan NIN, który tam jeździ za nimi po Europie od 2005-2006 roku, mówił mi, że produkcyjnie to najlepsza trasa w historii.
Czekałem bardzo na Copy of A – ogladalem wcześniej jak to wygladalo w Dublinie czy Manchasterze. Reznor tańczący, które postać zwielokrotniona na tych kotarach to było coś dla mnie naprawdę robiącego wrażenie. Rzadko już mnie cos zaskakuje na koncertach z racji tego, że swoje już odjebałem i mam ich sporo na liczniku, ale tutaj właśnie to zaskoczenei poczułem. Po Gave Up powrót na scenę B, gdzie z Boys Noize odegrano m.in. Sin. Były to ciekawe elektro aranżacje utworów. Po chwili jednak powrót już na sceną głowną, z której spadły kotary i mamy już „Unpeeled”. Poleciało Somewhat Damage, chociaż się nie spodziewałem (nie grali tego zawsze na halach na trasie). Potem już set standardowo, gdzie forma zespołu trzyma była caly czas dalej wysoko. Niespodzianką dla mnie było God Break Down the Door. Fajny numer. Po chwili darcie mordy na Head like a Hole oraz standardowo Hurt.
Szkoda, że nie zagrali The Hand that Feed, Closer, I’m afraid of Americans czy Less Than ale wiedziałem, że to będzie grane na pewno w setliście Open’erowej, więc nie miałem poczucia żalu. Wychodziłem z Ziggo Dome bardzo szczęśliwy, że zaliczyłem po latach w końcu NIN na żywo. Kolejna duża nazwa ląduje w moim kajecie jako odhaczona. Hotel miałem 15 minut z buta od hali, więc szybko znalazłem się w łóżku, gdzie przed snem przeglądałem sobie parę nagrań, które zrobiłem.
Kolejny dzień to poniedziałek, czyli pobudka znowu bardzo wcześniej, bo w okolicach 4. Lot do Warszawy równo o 7, a do lotniska ponad 25 km, więc musiałem mieć zapas. Obok mojego hotelu była pętla autobusowa, a tam autobus o numerze 300, który miał mnie zabrać na lotnisko. O tej wczesnoporannej porze w tym busie byłem chyba jednym z 3 białych w całkiem sporej gromadzie naszych subsaharyjskich braci pozbawionych jeszcze holenderskiego obywatelstwa, którzy to o 4:15 rano jechali albo do roboty (he he), albo gdzies pod miejscowy urząd, żeby zając kolejkę po zasiłek. Albo po prostu kraść, kurwa. Po pół godzinie podróży dobiłem na Schiphol, odprawa i pod gate. Tym razem jednak doleciałem bez problemów i szybko wybiegłem z terminala w Warszawie, żeby łapać Ubera i dojechać do domu, bo praca od 9 już na mnie czekała. Home office to jednak dobra sprawa. Mam zatem poniedziałek i wtorek, żeby odpocząć. W środę rano był kolejny punkt na mojej trasie do zrealizowania.
02-03.07 – Open’er Festival, Gdynia
Pierwotnie miałem być tylko na jeden dzień festiwalu, tj. 2 lipca, żeby zobaczyć ponownie Massive Attack. Nie chciałem jechać na dłużej, ale kiedy poszło ogłoszenie, że w czwartek grają Nine Inch Nails to nie mogłem tego odpuścić. Na szczęście zwlekałem z kupnem jednodniowych biletów prawie do ostatniej chwili i ostatecznie tego nie zrobiłem. Sumarycznie byłoby to ponad 1100 zł, ale Shedao złamał nogę (dzięki!) i zaopatrzyłem się w jego karnet na festiwal za nieco mniejszą kwotę. Nie mogłem zostać na piątek i sobotę, bo jak wiemy, 4 lipca w Warszawie grali AC/DC. Natomiast sam festiwal w formie 4 dniowej mnie już nie interesuje, chociaż w latach 2009 – 2019 (z przerwą na 2011-2013) jeździłem zawsze na całą imprezę. Później już tylko pojedyncze dni wybierałem.
2 lipca pobudka o 4 rano, żeby najszybciej wyjechać i dotrzeć do Gdyni przed 8. Droga zleciała elegancko, chociaż już szczerze mówiąc mam dość tego burdelu na odcinku Warszawa – Płońsk. W każdym razie musiałem tak pojechać, żeby być w pracy i zgodnie z planem udało mi się to zrealizować. Po przezimowaniu paru godzin u rodzin, a potem ulokowaniu się w hotelu i dopracowaniu reszty dnia nadeszła godzina 16 i ruszyłem w drogę na moją 11 edycję Open’era. Ku mojego zdziwieniu nie było w ogóle kolejki do autobusów ani większego korka na trasie do Kosakowa. Zmieniono chyba trochę pasy ruchu i dzięki temu rozładowano zatory. No i też to nie był weekend, kiedy frekwencyjnie Open’er przezywa największe oblęznie. Niemniej jednak we wcześniejszych latach zdarzało mi się czekać długo na autobus w taką środę czy czwartek, a podróż na sam festiwal trwała nawet ponad godzinę. Teraz transport szedł bardzo dobrze, co mnie cieszyło z racji niemiłosiernego upału tego dnia. W autobusie kurwy oczywiście nie włączyły klimy, chociaż musiała tam być.
Po dotarciu na festiwal szybkie zapchanie kichy Surf Burgerem (‘Ostry’ w cenie 45 zł) i piwkiem Heinkenen 0% o objętości 0.33 l za 18 zł (kurwy jebane), a następnie chciałem obrać azymut na Alter Stage, żeby zobaczyć Wunderhorse. Nic innego o tej porze nie grało, więc w planach miałem właśnie ten koncert o 19.15. Przesłuchałem ich dwie płyty wcześniej, kompletnie nic specjalnego. To zespół, którego albumy można posłuchać do obiadu, pójść na koncert jakby gdzies grali przy okazji, a potem zapomnieć i nigdy już do takiego bandu nie wrócić. Natomiast najważniejsi dziennikarze muzyczni w Polsce, czyli KwP, spuszczali w tych swoich postach na temat tego bandu, że nawet przestawałem czytać po paru zdaniach, bo kurwa nie mam siły i nie mogę znieść tego pierdolenia. Nie wiem, być może czegoś nie dostrzegam w tej twórczości mając odmienne zdanie od koncertowych guru w polskim internecie, ale szczerze mówiąc mam ich głęboko w dupie, tak samo jak ich opinie. Jednak zweryfikować Wunderhorse na żywo nie mogłem, bo występ został odwołany i zastępstwem został Wojtek Mazolewski Quintet. A że nie czytałem tych newsów festiwalowych wcześniej, nie zdążyłem zwyczajnie, to dowiedziałem się o tym tuż przed 19 w rozmowie z ziomkami, którzy mnie na ten temat uświadomili.
Wojtka Mazolowskiego nie widziałem wcześniej, więc byłem ciekawy jak to brzmi na żywo. I brzmiało dobrze. Dobra muza to relaksu, leżenia na trawie i patrzenia w niebo. Byłem zmeczony całym dniem, który trwał dla mnie od 4 rano, więc na spokojnie słuchałem tego koncertu. Po Mazolewskim nie miałem w planie nic do odhaczenia, więc wjechało kolejne piwo 0% za 18 zł (kurwy jebane), spotkanie ze znajomymi i ruszenie po 21 pod Main Stage, żeby upolować już dobre miejsce na Massive Attack. Bardzo chciałem mieć dobry widok i być jak najbliżej sceny. Wynika to z tego, że Massive Attack po raz pierwszy widziałem w 2010 roku, ale w zasadzie już pamiętam tak przez mgłę ten koncert. Drugi raz to 2018 rok i nie dość, że stałem wtedy dość daleko to dodatkowo całośc odbioru koncertu zjebała mi była już dziewczyna (na szczęście, chuj jej w dupę). Zatem będąc w 2025 na trzecim występie Massive Attack chciałem przeżyć to wydarzenie jak najbardziej. W ogole to Massive Attack chcialem już jechac rok temu. Grali m.in. na festiwalu Meo Kalorama, który bliźniaczo jest realizowany w Hiszpanii i Portugali. Niestety nie udało się tego planu zrealizować, wiec bardzo się ucieszyłem się jak zostali ogłoszeni na Open’erze.
Massive Attack naprawdę fenomenalny i poruszający koncert. Wydobyli z grobu Elisabeth Fraser, czego się nie spodziewałem (nie przegladalem setlist ani nagrań z trasy). Cała produkcja koncertu, to wykorzystanie społeczno-politycznych haseł dopasowanych do kraju, w którym grają – cudo. Tak było w 2010, 2018 i fajnie, że nadal tak robią w 2025 roku. Klimatyczna muza z obrazkami z Gazy czy zła Władmira Władimirowicza, które biją z jego twarzy, robiło wrażenie. Oczywiście nie takie, że bym płakał, ale jednak było w tym coś przejmującego. Pełne 90 minut grania pięknej muzyki na festiwalu, który jako jedyny ich ściaga do Polski (kiedyś grali też na Coke, też to robił Alter Art.). Byłem ukontentowany z mojej obecności na tym koncercie i muszę zdecydowanie powrócić do dyskografii – dawno ich nie słuchałem studyjnie. Frekwencyjnie nei wiem jak było, bo stałem dość blisko sceny na tym koncercie wraz z ziomkami. Wychodząc z pita nie widziałem już ile ludzi było za tym barierkami, ale biorąc pod uwagę głęboko alternatywę jaką serwuje Massive Attack oraz gusta dzisiejszej, open’erowej młodzieży, to spodziewam się, że nie było na tym koncercie jakiś niebotycznych tłumów. Może i dobrze.
Po Massive Attack miałem nieco czasu na patrol po terenie festiwalu. Czułem już jednak srogie zmęczenie długim dniem, a chciałem jeszcze zaliczyć Rufus Du Sol. W 2023 rok byłem z kolega na Mad Cool w Madrycie i jaralismy się, że grają. Kiedy ogłosili time-table to okazało się, że ich koncert jest w tym czasie co The Black Keys. Mówiłem wówczas do kolegi, że olej tych Rufusów, bo oni zaraz będą w Polsce znów, ale The Black Keys jeszcze długo nie. I tak się stało. W 2025 Rufus Du Sol są Polsce, a ci drudzy nie byli i pewnie długo nie będą (dziwne to swoją drogą, że tak nas omijają regularnie). W każdym razie o 00:30 zaczeli grać i było dobrze. Podobał mi się ten występ, fajne lasery i dobry klimat się zrobił w tę naprawdę ciepłą noc. Wiedziałem, że nie wystoję całego gigu tylko koło 1:00 będę robić wrotki. I rzeczywiście po około 35 min koncertu Rufus Du Sol już czułem, że czas się zawijać do domu, znaczy hotelu. Nie dlatego, że mi się nie podobało. Byłem co prawda zmęczony, ale jednak perspektywa dobrych 45 min drogi do hotelu oraz fakt, że rano o 8 musiałem być już w pracy sprawiała, że każda minuta na Open’erze to minuta mniej snu, którego już potrzebowałem i nie miałem zbytnio czasu w ciągu dnia uzyskać. Także chwilę po 1:00 obrałem azymut na festiwalowy bus, który miał mnie zawieźć jak panisko do Gdyni. Stojąc w kolejce na busa (była niewielka) oczywiście znaleźli się tacy, co się musieli przepychać, żeby kurwa pojechać autobusem wcześniejszym i zyskać 5 min na powrocie do Gdyni. Oczywiście 2 takie brzydkie panienki to były Ukrainki, bo usłyszałem ten wykrzywiający mi żołądek język, kiedy gadały między sobą. No ale chuj, nie mam już siły na ten naród.
Przed 2:00 dobiłem do hotelu, szybkie kąpanie i spanie. Snu niewiele zostało do 8, a przecież tego dnia czekał mnie nie dość, że praca, to znów intensywny dzień festiwalowo i na koniec jeszcze droga do Warszawy po 3 koncercie NIN w Polsce.
Po skończeniu pracy przerywanej spacerami na bulwarze gdyńskim, tym razem udałem się samochodem pod parking za Tent Stage. O dziwo dojechałem tam mega szybko, jakieś 30 min z centrum miasta. Rok temu, gdy przyjezdzalem na Foo Fighters, zajęło mi to ponad godzinę. Ziołkowski kasuje mnie na 55 zł (rok temu 50 zł, czyli 10% w góre za parking – no tyle to inflacja nie wzrosła R/R), a ja parkuje elegancko, bo inaczej wyglądającym Tent Stage (większy, bez filarów w srodku).
Festiwal zaczałem ponownie od Surf Burgera i gdy tylko zjadłem to udaliśmy pod główną scenę zobaczyć karłowatą grubaskę zwaną Lola Young. Co ciekawe, nie wiedziałem, że to ona to ona, bo nie słuchałem jej utworów. Ale kiedy poleciało Messy to już wiedziałem, że znam tego śmiesznego pulpeta. Dobrze, że było u nas trochę chłodniej, bo była bardziej ubrana. Widziałem potem na YT fragment jej koncertu z Glastonbury, gdzie biegała w samym staniku i wystającym bezbolem, kurwa. Uwierzcie, Panowie – nie ma co oglądać, więc nie sprawdzajcie. Niemniej jednak nawet przyjemny to był koncert. Po niej szybka akcja z przemieszczeniem na Tent Stage, gdzie grała Kaśka Sochacka. Już nie mogę jej słuchać. Ładne ma te piosenki, ale widziałem ją wiele razy i to męczenie buły o złych chłopakach, nieudanych miłościach, nostalgii i w ogóle szarości świata już mnie męczy. No ale chuj, mojej dziewczynie się podobało. Drugi koncert zaliczony, było po 20. Miałem teraz czas na zakup koszulki NIN w sklepie z merchem (230 zł u nas, taka sama w Amsterdamie czy Madrycie była za 55 euro, czyli tyle samo więc tutaj Ziołkowski nie okrada) oraz jakieś szybkie piwo 0%.
A już po 21, gdy tylko skończyła grająca z połplaybacku Tyla (jezu, co to za gówno) udałem się do lewego pita, pod boczne barierki, żeby zając jak najlepsze miejsce. Byłem ostatecznie mniej więcej może ze 20 metrów od sceny w linii prostej. Wystałem swoje widząc, że jednak całkiem sporo ludzi w mojej części pita, jak i po prawej stronie to młodzi fani Future, którzy mają raczej w dupie NIN. Jak wybiła 22 to młodzież się mogła od razu przekonać, że będzie ciężko, bo zaczęto od standardowego zestawu Somewhat Damage oraz Wish. Gra świateł, grube nagłośnienie i moc tych kawałków to naprawdę sztos. Reznor wyciska z tego maksa na koncertach. Publika szalała, ale w moim miejscu było dość spokojnie, lekkie skakanie, bo średnia wieku dość wysoka. Nie liczę gówniarzy od Future, szczególnie dwóch szczylów niemieckiej proweniencji, którzy okupując barierki ostentacyjnie pokazywali jak bardzo w piździe mają ten koncert. Gadali prawie bez przerwy, patrzyli w telefony, wzrok skierowany na fosę, na scenę prawie w ogóle nie patrzyli. Dodatkowo mieli przeciwsłoneczne okulary, kiedy było już ciemno. Zjeby. Nic tylko pierdolnąć z otwartej w te pusty łby.
W każdym razie NIN dowoził, banger za bangerem. Nie było Reptile zagranego w Amsterdamie, ale dostaliśmy The Wretched czy Less Than (uwielbiam). Sumarycznie jak patrzę teraz na setlistę Open’era to względem Amsterdamu było aż 9 innych utworów innych (zresztą NIN miał właśnie takie dwa powiedzmy zestawy setów na tę trasę: jeden na koncerty halowe, a drugi na festiwale). Prawie połowa koncertu zatem zupełnie inna. I super, tego właśnie oczekiwałem. Miałem też wrażenie, że niepokazujący zbytnio Reznor, że dobrze się bawił. Często spoglądał na publikę, a w trakcie Closer wyszedł trochę przed mikrofon i spojrzał na typa z prawej strony, który uskuteczniał srogi headbanging i machał do niego. Reznor zauważył i wskazał go ręką (widać to tutaj
https://www.youtube.com/watch?v=Eue3uHt ... ISawItLive w mniej więcej 48:30). W ogóle odnośnie Closer to bardzo fajne jest wrzucenie fragmentu ‘The Only Time’, co tylko podbija zajebistość tego kawałka, a wywalanie rąk w górę Reznora do tego bitu tylko dodaje kolorytu. Kolejne utwory gniotły i wywalały z butów, a ja stałem zachwycony, że tutaj jestem i mogę to przeżywać. Myslalem sobie, ale byłbym kurwa wkurwiony, gdybym jednak uznał, że wystarcza mi Amsterdam i odpuszczam tego Open’era. A taki był tez plan przez krótki moment muszę przyznać.
W końcu poleciał zajebisty The Perfect Drug, a chwilę później moje wyczekane That Hand that Feeds, a potem Head Like a Hole. Kończyl chylił się ku końcowi, niestety. Zaraz miało być pożegnanie. A ci kurwa jebani Niemcy dalej gadali. Problem taki, że Hurt jest w początkowej fazie cichym utworem, więc w tym momencie ich paplanina była już bardzo wyraźna. Zamknęli te mordy dopiero kiedy 2 facetów obok mnie oraz ja sam powiedzieliśmy im stanowczo ‘shut the fuck up’. Jak od paru gości na raz to usłyszeli to nagle stulili te szczeniackie pyski i już do końca nie pisnęli ani słowkiem. Moglismy wcześniej zwrócić uwagę gówniarzeri z Rzeszy Niemieckiej. Co za skurwysyny.
Drugi koncert NIN zaliczony. Nie wiem czy nie lepszy niż Amsterdam, chociaż tam też było grubo i naprawdę dobrze. Gdy tylko skończyli grać Hurt, a na telebimach wyświetlili napis ‘NIN’ szybko zaczałem opuszczać pit i prawie biegłem w stronę bramy za Tent Stage. Chciałem jak najszybciej wyjechać do domu, żeby po pierwsze uniknąć korków, a po drugie biorąc pod uwagę moje zmęczenie i niewyspanie liczyla się każda minuta. Wyruszenie z opóźnieniem do Warszawy tylko potęgowałoby to i tak już duże wyczerpanie. Szczęśliwie udało się sensownie ruszyć chwilę po północy przy zerowym korku na wyjeździe z parkingu. Jednak to nie jest weekend, kiedy Open’er przeżywa największy najazd i wtedy jest problem z opuszczeniem festiwalu niezależnie czy jest się autem, czy wali się do busa festiwalowego. W każdym razie zacząłem nakurwiać i obróciłem tę trasę Kosakowo – Warszawa (Wola) w 3h 20 min. Mniej więcej o 3:20 byłem właśnie w progu drzwi mojego mieszkania. Droga pusta, więc mogłem przycisnąć. Jednocześnie widziałem cały czas na niebie te obłoki srebrzyste. Myślalem, że się zajebie znowu na tym odcinku Płońsk – Warszawa. Oni chyba nigdy nie skończą tej drogi. Około 3:40 byłem już w łózku, zaczęło już świtać, a ja musiałem złapać trochę snu, bo przed 9 praca. A po pracy kolejny koncert do odjebania.
Podsumowując Open’era to mogę powiedzieć jako osoba, która była już w sumie na 11 edycjach, że ja po prostu nie rozumiem tego jak ten line-up jest dziś konstruowany. Znaczy rozumiem, że Ziółkowski celuje w młodzież, to czego słuchają i to co robi rekordy na Spotify, ale efektem jest tego line-up, gdzie mamy pomieszanie z poplątaniem. Nie kupuje argumentu, że festiwal ściaga jak najbardziej popularne gwiazdy młodego pokolenia i jest wyjątkowy pod tym kątem. Przestawiony został kompletnie pomysł na festiwal, który obowiązywał tak do 2017-2018 roku. I to jest OK, nie mam ku temu pretensji, ale po kiego chuja robić teraz jakieś ukłony dla ludzi 30+ / 40+ poprzez wrzucenie do składu rzeczy typu Massive Attack czy Nine Inch Nails itp. Przed Massive Attack grała Gracie Abrams, a przed NIN niejaka Tyla, która dojebała występ na półplaybacku z tego co później czytałem. Po NIN z kolei grał raper Future i mnóstwo ludzi w sektorze pod sceną czekało na niego mając w dupie Reznora i dawali temu wyraz w swoim zachowaniu poprzez gapienie się w telefon i głośne gadanie. Nie rozumiem dlaczego Open’er nie może być taki PinkPop, Roskilde, Rock Werchter, NOS Alive czy Mad Cool, gdzie ten line-up jest po prostu bardziej równy. Nie mam na myśli, że jednogatunkowy i samo gitarowe granie, ale po prostu jest bardziej równo i ciekawiej. A teraz Ziólkowski robi miszmasz, gdzie akurat ja (mówię za siebie, pewnie inni mają zgoła odmienne zdanie) z czasem mam trudność się odnaleźć, w sensie pójść na koncert, który mnie zaciekawi i mi się spodoba, mimo ze przeglądam to co gra, kiedy już mam jechać na tego Open’era. Jestem otwarty muzycznie, słucham wszystkiego i dzielę muzykę po prostu na dobrą i złą. Jednakże rzeczy typu Fukaj, który rzucami kurwami i chujami ze sceny, Tyla z półplaybacku, Bambi, Gigi Perez czy Future nie są dla mnie i męczę się oglądając takie występy. Będąc na Open’erze z każdym kolejnym rokiem cięzej mi jakoś sensownie zapełnić dzień koncertami, bo interesują mnie obecnie max 2-3 nazwy w takie dni. Inaczej się rzecz ma na Offie w Kato, Mysticu w Gdańsku czy zagranicznych festiwalach, gdzie bywam i muszę kombinować logistyką, żeby zaplanować sensownie wszystko co chce zobaczyć, a z reguły jest naprawdę co. I chyba o to chodzi będąc na festiwalu. Żeby mieć realny wybór, biegać między scenami, urwać się z jednego z koncertu, żeby zdążyć na drugi w innej części festiwalu.
Cóż, co roku powtarzam, że więcej nie pojadę na Open’era. Po prostu nie chce mi się tam jeździć i patrzeć na ten bananowy fest przesiąknięty młodzieżą, której życie w dużej mierze dominuje TikTok czy Instagram i podejście, żeby tylko się pokazać, być, a nie przeżyć coś ciekawego muzycznie. Z jednej naprawdę męczy mnie ten festiwal pod wieloma kątami, z drugiej mam tak silny do niego sentyment, że trudno mi tę mieszankę uczuć jakoś sensownie wyrazić słowami. Natomiast tak pierdolę, że nie pojadę więcej, że nie chce tam już być, a potem Ziółkowski co roku wrzuca coś takiego do tego line-upu, co muszę zobaczyć i pakuję mu w mordę kolejne setki PLN. Co roku mnie okrada. Love-Hate relacja.
04.07 - AC/DC, Warszawa
Piątek był dla mnie ciężkim dniem, bo jak wspomniałem wyżej dojechałem do domu o 3:20. Miałem ledwie 4h snu i była to kolejna taka noc w tym tygodniu. Po 8 zwlokłem się z wyra, poszedłem do piekarni po świeże bułki, zjadłem śniadanie, kibel też był w tej rozpisce, a potem już przed kompa i praca. Odbębniłem swoje i nawet udało mi się małą drzemkę machnąć w ciągu dnia. Po pracy próba drzemki i po 18 wyruszyłem z domu. Na metrze Stadion Narodowy spotkałem koleżanke, która też szła na koncert i powiedziała, że widać, że jestem zmęczony. No chuj, takie życie. Natomiast im bliżej koncertu tym bardziej się zaczałem jarać spotkaniem z AC/DC, chociaż jeszcze do godziny 18 miałem to trochę w dupie. Wynikało to z faktu, że widziałem AC/DC w 2010 roku (swietny koncert, byłem mega blisko sceny, bo wbiłem na Bemowo od razu jak otworzyły się bramy i koczowałem te 6h od 15 do 21 czekając na ich wyjście) i 2015 (tu już było średnio i gorzej względem 2010). Teraz moje oczekiwania były niewielkie i miałem po prostu mieszane uczucia co do koncertu z racji samego składu, który w tym momencie obejmuje Briana oraz Angusa jako oryginalnych członków. Cliff Williams poszedł na emeryturę, Malcom wziął, umarł i nie zyje, a Phil Rudd uznał, że lepiej być kryminalistą na stare lata. Ponad to jednak wiek robi swoje, Angus ma ‘ledwie’ 70 lat, więc nie jest źle, ale Brian to już bliżej 80 (77 w tym momencie) i tu już wiadomo, że forma nie jest taka co 10 czy 15 lat temu.
Koło 18 ruszyłem z Woli na stadion. W metrze spotkałem koleżankę, która musiała czekać na jakąś swoją psiapsi, co poskutkowało tym, że spóźniłem się na The Pretty Reckless i nie dobiłem tak blisko sceny jakbym chciał. Nie widziałem nigdy na żywo tego zespołu, albumy jednak przesłuchałem sobie w tygodniu. Kiedyś zresztą też słuchałem, więc nie był to dla mnie obcy zespół. Występ był… co tu dużo mówić. Dziwny. Laska bez cycków próbowała się gibać, a pewnym momencie zaczęła pokazywać sarejewo. Te wypinanie kościstej dupy to ani apetyczne, ani nie dodawało animuszu koncertowi. Severus Snape męczył gitarową solówką, chociaż zmęczyć mnie tym miał dopiero Angus za jakieś 2h. W końcu skończyli i rozpoczęło się około półgodzinne oczekiwanie na AC/DC.
Bałem się nagłośnienia, że będzie chujnia, mimo że stałem dość blisko sceny – sporo przed tymi barierkami które rozdzielają płytę, a które często ludzi blokują, bo nie wiedzą, że można je obejść z lewej czy prawej strony. Natomiast kiedy tylko zaczęli grać to moje obawy się rozeszły. Naprawdę, ale to naprawdę dźwięk był dobry. Moim zdaniem dużo lepiej to brzmiało niż w 2015, który to koncert zapamiętałem jako kiepsko nagłośniony i pod tym kątem rozczarowujący. Setlista dziakdów standardowo, codzienne granie tego samego, w tej samej kolejności. Ale nie oczekujmy zbyt wiele biorąc uwagę wiek przynajmniej Briana i Angusa - reszty zespołu nie uwzględniam, bo to członkowie zebrani do trasy. Mają swoje odjebać i elo. Oczywiście już brak akcentów takich jak w 2009 kiedy Brian biegł i zawisnął na linie zwisającym z dzwonu napisem AC/DC, który to zabieg rozpoczynał Hells Bells.
Bawiłem się dobrze i cieszyłem się mimo wszystko, że tu jestem. Gdyby ponownie była trasa z ominięciem Polski, to pewnie bym odpuścił, tak jak odpuściłem Bratysławę rok temu. A tak pod nosem, w sensie blisko domu, mogłem posłuchać starych dobrych riffów Sin City czy Have A Drink on Me. Szczególnie takie utwory mi się podobały na tym koncercie, bo wtedy te lemingi ze smartfonami mieli łapy w kieszeniach. Chociaż przede mną stał typ, który urwał się z poprzedniej epoki i miał telefon sprzed 20 lat. Cud, że taki Sonny Ericson jeszcze działa.
W końcu poleciało Whole Lotta Rosie, gdzie Rosie nie była wielką dmuchaną lalą, ruszała się we wszystkie strony – tak było w 2009. Teraz wyświetlano ją niby w takim trójwymiarze na tych wielkich telebimach. Natomiast wiedziałem, że po koncert się zbliża ku końcowi i zaraz poleci Let There Be Rock, które zakończone będzie solo Angusa. Kurwa, jak mnie to zmęczyło. Rozumiem, że miał dać czas zespołowi (głownie Brianowi) na odpoczynek albo było to swoiste pożegnanie z fanami, bo umówmy się – to był ostatni koncert w AC/DC w Polsce. Natomiast prawie 20 min to już za długo, ziewałem i czekałem aż skończy. Po chwili przerwy, powrót na bis i koncert się skończył jak zwykle tryumfalnym ‘For Those About to Rock We Salute You’ i salwami z armat. Naprawdę głośnymi, nie przypominam sobie, aby w 2010 i 2015 to aż tak napierdalało. Widziałem ludzi, którzy zatykali uszy. Potem jeszcze trochę fajerwerków puszczonych nie tylko w obrębie stadionu, ale również poza nim, więc okoliczni mieszkańcy mieli co oglądać.
Był to bardzo dobry koncert, zaskakujący pod względem nagłośnienia jak i formy zespołu. Bałem się, że pod tymi kątami może być kiepsko. Ponadto zagrali w sumie 2h 20 min, czego również się nie spodziewałem. Naprawdę dobrze było wepchać w gardło te 8 stów złodziejom z LN, bo nie mam poczucia straconych pieniądzy. A gadki, że LN straciło, bo frekwencyjnie miało być słabo. No nie było. Do sold-out może trochę brakowało, może było nieco wolnych miejsc na trybunach (szczególnie tych górnych), ale ten gig na był daleko od porażki jeśli chodzi o sprzedane bilety. Koncert się odbył, my zostaliśmy wyruchani przez LN na kasę, oni zarobili. Jest po staremu.
A ja gdy koncert dobiegł już definitywnie końca i nadszedł moment, w którym trzeba się było pożegnać z zespołem, który już nigdy nie przyjedzie do Polski, szybko wybiegłem na trybuny i udałem się do metra. Potem już autobus i dojechałem do domu. Wreszcie mogłem się wyspać następnego dnia i zwyczajnie odpocząć. Chociaż jak wspomniałem na początku bardzo lubię to zmęczenie koncertowego. Daje mi to poczucie, że zyje.
Ten koncert AC/DC miał być dla mnie ostatnim tak dużym koncertem / wydarzeniem w roku pańskim 2025. W zasadzie w tym miejscu miałem już gotową tę relację i chciałem to wrzucić na Sanatorium, ale przegladając w weekend nagrania z koncertu NIN i patrząc na to, że grają jeszcze na festiwalach w Madrycie i Lizbonie (zakończenie trasy europejskiej) zacząłem kombinować czy czasem nie złapać ich ponownie w tych miejscach. Rok temu zaliczyłem tamtejsze dwa festiwale dzień po dniu, wiec szlak przetarty. Niestety problem z organizacją na ostatnią chwilę jest taki, że loty Madryt – Lizbona oraz Lizbona – Warszaw były już po prostu za drogie. Szkoda mi było wywalić około 3 tysięcy na te połączenia, wiec ostatecznie stanęło tylko Mad Cool Festival w Madrycie. Nie myslalem, ze będę tam 3 lata z rzędu, ale siła wyższa.
11/07 – Mad Cool Festiwal, Madryt
Tym razem obyło się bez zrywania na lot o świcie. Wyleciałem o 14:40 z Chopina już w czwartek i przed 19 moja stopa w rozmiarze 43 stanęła na hiszpańskiej ziemi. Gorąco w chuj. 40 stopni na dzień dobry, co było odmianą względem naszych 18, które akurat teraz są w Warszawie. Następnego dnia odbębnienie pańszczyzny w robocie i koło 17 ruszyłem na teren festiwalu. Będąc tam wcześniej znałem drogę, więc relatywnie szybko przemieściłem się metrem na Villaverde Alto i stamtąd około 2km z buta trzeba iść, aby znaleźć się u bram festiwalu. Sam teren jest zdecydowanie mniejszy niż nasz Open’er. Odległości między scenami nie są tak duże, a chodzi się nie po ziemi, lecz po betonie, na którym rozłożono zieloną wykładzinę, która ma przypominać trawę. Jest dość śliska, więc łatwo się wyjebać. Szczególnie jeśli na przykład pomoczy się buty w wodzie wokół miejsc, gdzie można nalać jej sobie za darmo do festiwalowego kubka. Udałem się pod Ouigo Stage, żeby posluchac chwilę Hermanos Gutierrez, dwóch typów grało na gitarach jakieś jazzowo-latynowskie rytmy. Załapałem się na końcówkę, więc niezbyt wiele doświadczyłem, a kiedy skończyli przeskoczyłem na scenę obok, że obczaic młody hiszpański zespół JOL. Klimat rockowy, dość brudne gitarowe granie, więc mi się podobało, ale znowu nie mogłem być na całym koncercie, bo już zaraz miał grać pierwszy z zespołów, które mnie interesowały.
Future Islands widziałem rok temu na Off Festival w trakcie ulewy, a w zasadzie mogę powiedzieć, że oberwania chmury. Lało niemiłosiernie, ze miałem nawet gacie mokre. Teraz zaliczyłem ten band w hiszpańskim słońcu przy 35 stopniach. Grali dość wcześnie, bo o 19:10. Dzięki temu było niezbyt wiele osób i usadowiłem się mniej więcej w 2-3 rzędzie. Energia zespołu (w zasadzie głownie Sam Herring) i sposób grania niezależnie od pogody cały czas takie same. Sam biega po scenie we wszystkich kierunkach i wydusza z tych kawałków na żywo po 200%. Wystarczy zobaczyć posłuchać jak brzmi Tin Man studyjnie, a jak wykonuje potem ten utwór na żywo. Niestety z racji krótkiego setu, który jeszcze zespół obciął o 5 minut, zabrakło tego kawałka, którym z reguły kończą koncerty. Szkoda. Nie było też Light House. Niemniej jednak set dobry, skupiony wciąż na promocji ostatniej płyty. Sam na koniec powiedział, że grają jeszcze jutro w Portugali i kończą jej promocję po prawie 2 letnim cyklu koncertów. To oznacza, że pewnie będzie mała przerwa w koncertach i w Europie za rok ich nie będzie. Było chwilę po 20 i miałem czas, żeby się przemieścić na kolejną sceną.
Tu o 20:20 miała grać Alanis Morisette. Na Torwarze nie byłem, bo nie jestem jakimś fanem. Znam w sumie może 2-3 piosenki. No i czekając na jej koncert uświadomiłem sobie, że ja nigdy chyba nie przesłuchałem jej żadnej płyty w całości. Muszę to nadrobić. Sam występ zaczął się od filmu pokazującego skrót kariery, macierzyństwo, koncerty z całego świata i przebitki z odbierania nagród. Nie zauważyłem zadnego tribute dla zmarłego Taylora Hawkinsa, niestety (jeśli był to mi umknęlo). W końcu wybiła 20:20, pojawił się zespół, a chwile później wyszła Alanis i zaczęła śpiewać. Nie porywało mnie to, tym bardziej, że ci jebani Hiszpanie mają tendencję do gadania non-stop. Serio, wokół mnie było sporo grupek (głównie starych bab po 40), które zamiast słuchać koncertu i ewentualnie się wymienić jakimś spostrzeżeniem, napierdalały prawie że bez przerwy. To trajkotanie niesamowicie wkurwia. Mimo wszystko, starałem się jakoś to wyłączyć w głowie, żeby się skupić na starej rurze na scenie, która biegała z jednej jej strony na drugą. Poleciało w końcu Ironic, nagle rozmowy przycichły i oczywiście las telefonów. W trakcie kolejnych utworów wyświetlano szereg haseł i politycznych manifestów. Dowiedziałem się np. że w obecnym tempie wzrostu płac wśród kobiet to potrzeba jeszcze 202 lat, żeby się one zrównały z mężczyznami (lol). Albo że jakiś ogromny procent (już nie pamiętam ile) wśród przemytu ludzi to kobiety. Ale że 80% samobójców to mężczyzni to już nie napisała. W pewnym momencie Alanis zaczęła się kręcić w kółko, tak wokół własnej osi, zrobiła paręnaście obrotów jak nie więcej, dodała jeszcze wirowanie rękoma. Pomyslałem sobie, że albo się zaraz zrzyga, albo wyjebie. W jej wieku błędnik to już kurwa przecież nie ten. No i się wyjebała, znaczy upadła niby kontrolowanie, ale nie do końca, na kolana i tam dośpiewała resztę piosenki. Nadal nie byłem jakos porwany tym występem, ale dostałem do końca. Na ostatnim numerze wyświetlane były przebitki z różnych koncertów i komentarze fanów z X. Był obrazek z jej ostatniego i jedynego koncertu w Warszawie z tego roku oraz wiele screenów z wyrażeniem podziękowania dla jej muzyki od fanów z całego świata. Wśród nich było tez kilka tweetów po polsku. Równo po godzinie skończyła grać, a ja miałem 15 min, żeby się przetransportować na Jet.
Jet zaczął punktualnie o 21:35 i podobnie jak Future Islands oraz Alanis, byli słabo nagłośnienie. Po prostu było cicho kiedy grali. Ten zespół grał tylko raz w Polsce, tj. w 2007 roku jako suport przed RHCP w Chorzowie (nie pojechałem na to wtedy). Znałem trochę dyskografię, ale bez przesady. Widząc tych panów pod 50 którzy próbują jeszcze grać szybkie piosenki jakby mieli po 25 lat był trochę śmieszny. Kiepsko to wychodziło, ale to wynik też złego nagłośnienia. Zespoł gitarowy, gdzie gitary ledwo słychać, a wokal jest przytłumiony to jednak znaczyło, że nie będzie dobrze, to się nie mogło udać. Pograli swoje szybkie kawałki, zwolnili na chwilę na jakieś 2 ballady i potem znów. Co prawda, tłum się najbardziej ożywil, kiedy zaczęli grać „It’s long way to the top”. Wokalista zapytał przed tym kawałkiem czy jest ktoś z Australii i mnóstwo ludzi podniosło ręce. Hiszpanie znają chujowo angielski (serio, czasem nawet zamówienie żarcia w restauracji to problem), więc zakładam, że chyba nie zrozumieli pytania bo ciężko mi sobie wyobrazić, że byłoby przynajmniej paręset Aussies na festiwalu w Hiszpanii. No w każdym razie, w tym momencie publika się ożywiła. Zagrali nieco ponad godzinę i około 22:40 kończyli swój występ.
Ja w tym czasie miałem prawie 2h do NIN, więc czas było zapchać kichę jak zwykł mawiać po wojskowemu kapitan Bednarz. Jak wspomniałem wyżej teren festiwalu jest mniejszy niż Open’er, więc siłą rzeczy miejscówek z żarciem też jest mniej. To nie są z reguły foodtrucki tylko po prostu szereg straganów połączonych ze sobą, gdzie oferowane jest różnego rodzaju jedzenie. A skoro mniej opcji do wyboru niż na takim Open’erze, a sporo ludzi na małej przestrzenie do kolejki ogromne. Niemniej jednak po spożyciu pizzki pepperoni było już po 23 i udałem się pod główną sceną, że zająć godne miejsce na moje pożegnanie z Reznorem. Nie po to leciałem pół Europy, żeby stać gdzieś daleko. O tej porze barierki okupowali die-hard fani i trochę ludzi siedziało na ziemi, ale bez problemu ulokowałem się paręnaście metrów od sceny. Hiszpanie to karłowaty naród, więc nie było obaw, że będzie mi ktoś zasłaniał. Co najwyżej to ja mogłem kogoś wkurwiać, że stoję przed nim.
Równo o 00:25 się zaczęło. Po cichu liczyłem, że zaczną The Beginning of the End zamiast Somewhat Damage. I tak się też stało. Potem już Wish. Także podobnie jak na Open’erze po prostu grubo zaczęli. Sama setlista naprawdę super i było aż 5 utworów wymienionych w secie względem naszego koncertu. Oprócz wspomnianego The Beginning of the End, w Hiszpanii usłyszałem też Echoplex, 1,000,000, The Good Soldier (bardzo na to liczyłem – zagrali to teraz w Europie tylko dwa razy, tj. w Mediolanie oraz Zurychu) oraz Burn. Mega się bawiłem na tym koncercie, gdzie było srogie nagłośnienie (Jet to nie dostał na pewno połowy tego co NIN miał grając na tej samej scenie). Reznor z kolei ograniczył się tylko „Thank you” i przedstawienia zespołu. Nie było kompletnie żadnej interakcji z publiką i porównując trzy koncerty NIN to mogę powiedzieć, że to właśnie u nas było tego więcej. Nawet miałem wrażenie, że Reznor bardziej obserwował ludzi bawiących się przy scenie na naszym koncercie niż teraz w Madrycie. Chyba wjechało jakieś zmęczenie trasą (?). No w każdym razie z każdą minutą czułem coraz większe zadowolenie, że przyleciałem na ten koncert i jednocześnie trochę żal, że nie będę w Lizbonie na ich ostatnim gigu na trasie. Kiedy poleciało Head Like a Hole to aż spojrzałem na zegarek, bo wg planu powinni grać do 2:00, a była dopiero 1:40. Czyli skracają set. Klasycznie, jak zawsze zakończeniem koncertu jest klimatycznym Hurt. Można się rozejść w poczuciu, że NIN do Europy szybko nie wróci. Nie liczę na trasę w 2026. Będę bardzo mile zaskoczony, jeśli tak by było, ale szczerze wątpie. Podsumowując to zaliczając 3 koncerty NIN usłyszałem w sumie 59 utworów, w tym aż 34 unikalne. Właśnie dlatego chciałem za nimi pojechać, bo wiedziałem, że mocno mieszają te setlisty. Szacunek. Koncerty NIN nie tylko pod kątem produkcyjnym, ale też pod względem setu, to nie jest odjebanie pańszczyzny na zasadzie zagranie tego samego, w tej samej kolejności z odegraniem tych samych gadek i zachowań każdego wieczoru (patrz: Godsmack).
Wracając do festiwalu to, gdy na telebimach wyświetlono napis NIN to ja szybko w tył zwrot i ewakuacja. Ludzi było na pewno mniej niż rok temu na Pearl Jam. Swoją drogą to było dokładnie rok temu, czyli 11 lipca. Wnioskuję, że było mniej bo stojąc teraz dużo bliżej sceny niż rok temu, wydostałem się z festiwalu bardzo szybko. Rok temu długo mi to zajęło, a stałem nieco dalej. W każdym razie opuszczałem festiwal w pędzie, żeby jak najszybciej znaleźć się w metrze, które miało mnie zawieźć na Sol. Kiedy mijałem bramy festiwalu przechodziłem obok Ouigo Stage, gdzie swój koncert kończyli Foster The People. Zakładam, że kończyli, bo grali akurat Pumped Up Kicks i to właśnie przy akompaniamencie tego utwór opuszczałem Mad Cool.
Także teraz to już z pewnością w tym roku nie zaliczę żadnego tak dużego eventu na paredzesiąt tysięcy osób. Może i dobrze. Kolejne koncerty, które mam w planie są już klubowe lub halowe (np. Torwar) lub mniejsze gabarytowo festiwale (Inside Seaside czy Summer Dying Loud). Robota w każdym razie jest wykonana. Podsumowując zatem to wyszło 18 koncertów w ciągu tych 3 tygodni. Teraz kilkanaście dni luzu do kolejnego gigu.
19/06 – Fisz Emade Tworzywo, TV On The Radio (Tauron Music Festival, Katowice)
22/06 – Neil Young and The Chrome Hearts, Peter Sommer (Kopenhaga)
29/06 – Nine Inch Nails, Boyz (Amsterdam)
02/07 – Massive Attack, Wojtek Mazolewski, Rufus Du Sol (Open’er Festival, Gdynia)
03/07 – Nine Inch Nails, Lola Young, Kaska Sochacka (Open’er Fesival, Gdynia)
04/07 – AC/DC, The Pretty Reckless (Warszawa)
11/07 – Nine Inch Nails, Jet, Future Islands, Alaniss Morisette (Mad Cool, Madryt)
Cóż rozpisałem się w chuj, nie wiem czy ktoś to przeczyta, ale ja spisując to wszystko udokumentowałem sobie wspomnienia i zebrałem je w całość, co pozwoli mi dokładniej pamiętać ten konkretny czerwcowo-lipcowy trip. Elo!