Ogólnie o koncertach

Info o koncercie? Zlocie? Imprezie? Patrz tutaj

Moderator: Administracja i Moderacja SanktuariuM

nugz
SMERF MARUDA
Posty: 8680
Rejestracja: ndz lip 15, 2018 10:08 pm

Re: 07/07/2025 - Judas Priest - Łódź

Postautor: nugz » śr lip 09, 2025 10:06 pm

Slayer w '02 w Stodole zrobił mi nieodwracalne zmiany w mózgu.

Awatar użytkownika
Shedao Shai
-#Nomad
-#Nomad
Posty: 5255
Rejestracja: śr cze 01, 2011 8:30 pm
Skąd: Wrocław

Re: 07/07/2025 - Judas Priest - Łódź

Postautor: Shedao Shai » śr lip 09, 2025 10:09 pm

Japierrrr, ale sobie SDS zrobiło reunion :D

Awatar użytkownika
Mr. M
-#Nomad
-#Nomad
Posty: 5241
Rejestracja: pt sty 08, 2010 4:21 pm

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: Mr. M » śr lip 09, 2025 11:47 pm

Both ;)

Kiedy od pewnego momentu warto rzecz promować, to się ją promuje - i winduje na jeszcze wyższy poziom zainteresowania.
Mam podobne zdanie, bo taka sytuacja powoduje, że w dzisiejszych czasach już się nie opłaca promować "beztalenci", bo ludzie się szybko odbiją i zarobek będzie niewielki. Nachalnie promowani są więc zwykle ci, którzy jakiś potencjał mają, stąd zazwyczaj później się dobrze sprzedają, czego sanah jest tutaj najlepszym przykładem, nawet jeśli w uszach niektórych jej śpiew przypomina beczenie kozy :B.

Awatar użytkownika
gumbyy
ZASŁUŻONY SANATORIANIN
Posty: 15599
Rejestracja: śr cze 01, 2005 1:49 am
Skąd: Wrocław

Re: 07/07/2025 - Judas Priest - Łódź

Postautor: gumbyy » czw lip 10, 2025 10:51 am

Japierrrr, ale sobie SDS zrobiło reunion :D
Dawaj swój, a nie udajesz, że nie należysz xD
www.MetalSide.pl

Awatar użytkownika
Shedao Shai
-#Nomad
-#Nomad
Posty: 5255
Rejestracja: śr cze 01, 2011 8:30 pm
Skąd: Wrocław

Re: 07/07/2025 - Judas Priest - Łódź

Postautor: Shedao Shai » czw lip 10, 2025 11:03 am

Japierrrr, ale sobie SDS zrobiło reunion :D
Dawaj swój, a nie udajesz, że nie należysz xD
Ja jestem mega młody, w 1995 to ja jeszcze mówiłem na chleb beb a na księdza zorro!!!

pz
-#Administrator
-#Administrator
Posty: 20509
Rejestracja: śr maja 07, 2014 12:56 am
Skąd: z Sanatorium

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: pz » pt lip 11, 2025 1:28 pm

Wrzucę jeszcze tutaj ogłoszenie, a nuż się ktoś chętny znajdzie. Planuję jutro wypad do Suwałk na Uriah Heep. Startuję z Warszawy pewnie koło 13-14, powrót od razu po koncercie. Jak ktoś chętny, to miejsce w samochodzie mam :)

01: Turbo 02: Turbo, Saxon, NK 03: Turunen/Hietala, Skunk Anansie, Helicon, Turbo, Zalewski 04: NK, Dool, Moriah Woods, Primordial, Blood Incantaion 05: Iron Maiden 06: Iron Maiden, Mystic, Springsteen, Rock the Square, Dead Dasies 07: Muse, Linkin Park, Judas Priest, Uriah Heep 08: Soen, Turbo 09: G.Hughes 10: Venflon, Internal Quiet, Helloween, Halestorm 11: R.Romero + Gus G., Uriah Heep, NK, Internal Quiet 12: Bryan Adams, NK

Awatar użytkownika
blackcocker
-#Moderator
-#Moderator
Posty: 11996
Rejestracja: czw cze 14, 2018 9:04 pm
Skąd: HerbacianePolaBatumi

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: blackcocker » pt lip 11, 2025 2:30 pm

Prezes, nie spamuj po tematach ;)
#blackcocker2023

Najlepszą prozę pisze życie.
Ostatni jest wtedy, kiedy idziesz rzygać.
Nic nas nie zatrzyma.
Jak się ma dupę, to trzeba powiedzieć "dupa".

09: Zalewski, Dżem, Organek, Coma
10: IQ, Parcels, Ashes of Ares, Opeth, Opeth, Opeth, Eivør, Wolvennest, Helloween
11: The Night Eternal, Ciśnienie, Kaelan Mikla, Rome, Candlemass, Youth Novels, Mag
12: Zalewski, Acid Drinkers

***OFFICIAL PAULINA DAMASKE FANKLUB***

Awatar użytkownika
johnny_o
-#Rainmaker
-#Rainmaker
Posty: 6259
Rejestracja: śr sty 24, 2018 10:28 am

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: johnny_o » pt lip 11, 2025 3:10 pm

Prezesu pewnie nie chciało się szukać tematu zespołowego ;)

pz
-#Administrator
-#Administrator
Posty: 20509
Rejestracja: śr maja 07, 2014 12:56 am
Skąd: z Sanatorium

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: pz » pt lip 11, 2025 3:12 pm

Prezesu pewnie nie chciało się szukać tematu zespołowego ;)
Napisałem w temacie o koncercie we Wrocławiu, ale stwierdziłem, że tam nie wszyscy pewnie zaglądają.

01: Turbo 02: Turbo, Saxon, NK 03: Turunen/Hietala, Skunk Anansie, Helicon, Turbo, Zalewski 04: NK, Dool, Moriah Woods, Primordial, Blood Incantaion 05: Iron Maiden 06: Iron Maiden, Mystic, Springsteen, Rock the Square, Dead Dasies 07: Muse, Linkin Park, Judas Priest, Uriah Heep 08: Soen, Turbo 09: G.Hughes 10: Venflon, Internal Quiet, Helloween, Halestorm 11: R.Romero + Gus G., Uriah Heep, NK, Internal Quiet 12: Bryan Adams, NK

Awatar użytkownika
johnny_o
-#Rainmaker
-#Rainmaker
Posty: 6259
Rejestracja: śr sty 24, 2018 10:28 am

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: johnny_o » pt lip 11, 2025 3:57 pm

Wiem, bo czytałem na bieżąco - chodziło mi o to że bardziej pasowałoby powtórzenie posta w odkopanym temacie zespołowym. W sumie mógłbyś walnąć trzeciego, a nuż ;)

cezi
-#Clairvoyant
-#Clairvoyant
Posty: 1022
Rejestracja: ndz paź 22, 2017 12:41 am
Skąd: Wawelno

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: cezi » pt lip 11, 2025 11:02 pm

A ja wczoraj wróciłem z krótkiego wypadu po Pizie, Florencji i Pistoi. Celem wycieczki był koncert Pula Gilberta w Pistoi. Trochę sie rozczarowałem setlistą, bo był to koncert w ramach festiwalu Pistoia Blues, a więc nie grał niczego z Racer -x ani swoich shredowych płyt. Niczego również ze świetnych aranżacji numerów DIO. Grał za to mnóstwo coverów Zeppelin oraz bluesowych standardów. Sam koncert trwał około 50 minut. Gdybym wiedział, że jest to koncert festiwalowy pewnie wybrałbym inny koncert z trasy, ale ten akurat najbardziej był dla mnie dogodny terminowo i w ciekawym miasteczku. Akustyka doskonała, koncert był na rynku w Pistoi, gdzie częśc osób siedziała na krzesełkach a część na składanej trybunie. Dość powiedzieć, że setlistę headlinera, którym była kapela Blackberry Smoke ogarnąłem wyłącznie ze słuchu, posługując się kilkoma poprzednimi setlistami, mimo, że kolejność utworów była inna. Samo Blackberry Smoke na duży plus. Typowy Southern Rock w styly Lynyrd Skynard ale więcej bluesa i country niż rocka. Ale parę utworów zapadlo w pamięć npo taki One Horse Town. Bardzo duzo ludzi w merchu Blackberry Smoke chodziło, a więc kapela musi byc popularna we Włoszech. Ja słyszałem o niej pierwszy raz.
Wracając do Gilberta, to spróbuję ogarnąć seta na setlist.fm. Od pewnego momentu nagrywałem cały koncert, bo nie byłem w stanie spamiętać wszystkich riffów, które tam wplatał. Jakby coś to @sardi poproszę Cie o pomoc w kontekście technicznym jak to powpisywać. Ale na plus jest wspólna fotka zrobiona na soundchecku. Nawet wrócił się po gitarę, aby była do zdjęcia. Bardzo sympatyczny człowiek, albo był po prostu w dobrym humorze.
15.08 Rock Castle (Running Wild), 23.08 Turbo - Śląskie Larmo, 21.09 Lady Pank - Opole, 08.11 Mikkey Dee - Oslo

Awatar użytkownika
kam
-#Assassin
-#Assassin
Posty: 2287
Rejestracja: pt gru 02, 2011 5:27 pm
Skąd: Stolica

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: kam » ndz lip 13, 2025 7:42 pm

Nie ma chyba tematu, gdzie można by wrzucic relację z wypadu na koncert. Nie chciałem jednak dzielić mojego wpisu na części i wklejać w poszczególne tematy, więc pozwolę sobie te zarzucić moją historię tutaj w calości

Co roku mam taki mniej więcej dwu lub trzytygodniowy okres, gdzie staram się ubić jak najwięcej gigów w różnych miejscach. Lubię to zmęczenie podróżami i późniejszą nagrodę w postaci dobrego koncertu, na który czekałem kilka miesięcy, kilka lat, a czasem (jak to się zdarzyło teraz) i całe życie.

19.06 – Tauron Music Festival, Katowice

Zacząłem swój tegoroczny plan od wycieczki do Katowic na Tauron Music Festival, żeby zobaczyć TV On The Radio. Alternatywna chyba już legenda z Nowego Jorku, która w Polsce gra dość rzadko. Pamiętam, że kiedyś grali w Stodole jak jeszcze byłem na studiach, ale z racji ograniczonego wówczas budżetu musiałem wybierać miedzy koncertami i właśnie ich występ z tego powodu musiałem ominąć. Kiedy zobaczyłem, że grają w tym roku w Polsce to wiedziałem że muszę tam być (teraz stać mnie na to, zapłacę, chuj). Po pracy w piątek szybko wsiadam w samochód i cisnę do Kattowitz. Na szczęście festiwal jest w takim miejscu, że nie ma problemu z dojazdem ani parkowaniem. Nigdy nie byłem na Tauronie, więc to było moje pierwsze zetknięcie z tym eventem, który mnie mile zaskoczył. Ulokowanie festiwalu na terenie Muzeum Śląskiego, NOSPR i wykorzystanie całej infrastruktury jest naprawdę dobrze i ciekawie zrobione. To nie chamskie postawienie sceny na kawałku lotniska czy innej pustej przestrzeni tylko jest tu pomysł na cały ten festiwal. Podobnie zresztą jak Mystic i Stocznia.

Tak naprawdę lineup piątkowy średnio mi leżał i interesowały mnie tylko dwie pozycje, tj. Fisz Emade Tworzywo oraz headliner tego dnia. Reszta muzy w róznej postaci elektro i DJów rozlokowanych po kilku scenach to nie mój klimat, wiec przechodziłem tylko obok nie bardzo się zastawnawiając kogo właśnie słucham. Sam Fisz jest jak wino i z wiekiem po prostu coraz lepszy. Słucham gościa od czasów mojego liceum i bardzo cenię. Byłem spokojnie na 30+ jego koncertach w ostatnich 16 latach (pierwszy raz go widziałem w 2009 kiedy promował świetny i wydany rok wcześniej album Heavi Metal). Tym bardziej się cieszyłem na ten wystep, bo nie miałem okazji ich widzieć po wydaniu ostatniej płyty. Zaczeli o 21 i skończyli równo po godzinie. Elegancko i z kulturą. Dobry set i w ogóle ta scena metropolii GZM to solidna przestrzeń dająca dobrą akustykę. Minusem wąskie gardło do wyjścia.

Po Fiszu szybka runda po terenie festiwalu, zeby zobaczyć jak to wygląda wszystko już po zachodzie słońca. W celu promocji transportu publicznego zrobili nawet Bus Stage, gdzie DJ miał swoje centrum dowodzenia w drzwiach autobusu miejskiego, a przed nim rozgrywała się regularna impreza, lol. Bardzo fajna opcja. Po zrobieniu odpowiedniego patrolu udałem się ponownie na miejsce koncertu. Kiedy wybiła 23 TV On the Radio powinni już zaczynać, a te dziady z Amerykami się spóźniły i zaczęli grać 5 min później. Nie powiem, zirytowało mnie to, bo dostając godzinny slot, mogli zagrać jeden utwór więcej. Korona z głowy by im nie spadła, ale już chuj. Swoją drogą to trochę słabe ze strony organizatorów festiwalu, że przewiduje tak krótkie sloty dla headlinerów zrównując czasowo ich występy do innych bandów grających przed i po nich. Dziwny zabieg, ale to pewnie urok tego festiwalu stosowany od lat. Jednakże myslę, że wydłużenie slotu dla headlinera nawet o te 15 min to nie byłby trudny wysiłek negocjacyjny z managemntem zespołów.

Sam koncert TV On the Radio poprawny, dość żywiołowy momentami, chociaż wokalnie miałem wrażenie, że Tunde nie domaga. Zagrali 11 numerów, same największe hiciory, jeśli tak to mogę nazwać. Cieszyłem jak dziecko kiedy grali Happy Idiot czy Wolf Like Me, bo cała ta dyskografia to dla mnie muzyka, w której zagłębiałem się będąc w liceum i na studiach. Gadania ze strony wokalisty było mało, chociaż w pewnym momencie rzucił, że dawno u nas nie grali myląc jednocześnie datę tego ostatniego razu. Dopiero ktoś z tłumu go naprostował, że w 2015 byli poprzednio. Abstrahując na moment od koncertu to chciałbym tylko zaznaczyć, że niesamowicie mnie wkurwiał typ przede mną, który nagrywał scenę co chwilę. I pisał na FB / Instagramie z ludźmi, oglądał jakieś relacje. Dosłownie to wyglądało tak, że wyjmował telefon co kilkanaście sekund, jebnął wiadomość na Messangerze, obejrzał coś na IG, włączył / wyłączył jakieś apki, schował telefon do kieszeni. Popatrzył na scenę, ale w tym momencie na AppleWatch (jakże by inaczej) wyswietlona ikona Messangera, ze wiadomość. To wyjmujemy telefon, odpisujemy, nagrywamy 10 sekund koncertu, przejrzenie apek i chowanie telefonu. I taka sekwencja działania przez kilka minut. Nie mogłem już na to po prostu patrzeć. Zamiast przeżywać chwilę, nawet coś nagrać na pamiątkę i po prostu słuchać tego koncertu, to świat takiego leminga ogranicza się do telefonu i napierdalania wiadomości z ludźmi równie pozbawionymi mózgu jak on sam. Z wiekiem mam coraz mniejszą tolerancję na głupotę ludzi i nie mam oporów, żeby komuś zwrócić uwagę w twarz i powiedzieć, że zachowuje się kurwa jak debil. I teraz tak chciałem, bo mi podnosił już ciśnienie do granic możliwości. Po wzięciu jednak dwóch oddechów pomyslalem w duchu, że zamiast mu wyjebać to prostu pójdę dwa rzędy bliżej sceny, żeby nie patrzeć na niego więcej. Tak też uczyniłem, ponieważ był luz i mnóstwo przestrzeni, więc bez zadnego przepychania przemieściłem się, aby dalej cieszyć się koncertem oddalając się od debila, którego całym życiem jest telefon i napierdalanie wiadomości z ludźmi. Niech ginie.

Wracając do meritum to ciekawe jest to, że długo wychodziłem z Fisza z racji sporej frekwencji. Natomiast po TV On The Radio szybko się udało ewakuować, bo wg mnie było zauważalnie mniej ludzi na ich koncercie niż na Fiszu. No cóż, skoro grają dopiero 3 koncert w Polsce, a pierwszy od 2015 roku to fanbaza nie będzie silna. Zresztą nie wydali nic od czasów Seeds, więc tym bardziej są/byli w takim niebycie i zawieszeniu. Kto dziś ich jeszcze słucha albo odkywa. A oni to cóż, życ za coś trzeba, pewnie zabrakło kapusty na rachunki i skoro brak pomysłu oraz weny na nową muzę, to standardowy zabieg jest robiony. Panowie zrobili reedycję debiutu tj. ‘Desparate Youth, Blood Thirsty Babes‘ i ruszyli rok temu w pierwszą trasę od 2018 roku na tej promocji. Nie wiem czy mają w planach coś nagrać.

Niemniej jednak cieszę się, że zaliczyłem ten gig, bo TV On The Radio byli na mojej liście bandów do odhaczenia. Dzięki temu, że wpadli do Kato, mogę ich z tej listy skreślić. Co do Tauron Music Festival to zaluje ze nie zostałem na drugi dzień, bo headlinerem soboty był Underworld. Widzialem ich na Open’erze 2023 i zbierałem mordę z podłogi. Stare, dobre, porządne elektro, a nie to gówno teraz rządzi. Dobrze wspominam ten koncert i widząc nagrania na YT z ich występu na Tauronie, wiem że miałbym podobne odczucia co do ich gigu w 2025. Niestety jednak, czas był uciekać do Warszawy, bo w niedzielę była kolejna koncertowa robota do wykonania. Czas spędzony na terenie festiwalu to w sumie jakieś 5 godzin. Więcej byłem w samochodzie jadąc do Kato i wrając w nocy do Warszawy. Dojechałem do domu jakoś 2:30.

22.06 – Neil Young and The Chrome Hearts, Kopenhaga

Po odpoczynku w sobotę, która była upalna i wycieczce rowerowej nad Wisłę czas było się przygotować na niedzielę. Lot miałem o 6:40, więc pobudka była chwilę przed 4. Na lotnisku zakup wody, bus zawiózł mnie do samolotu i chwilę po 8 byłem w Danii. Ubrałem długie spodnie widząc prognozę na 18-19 stopni, a przywitała mnie lampa i grzanie od samego rana. W każdym razie byłem szczęśliwy, że po niecałym roku ponownie jestem w tym kraju w celu zobaczenia tym razem Neila Young. Gdy tylko zobaczyłem, że Neil wraca do Europy po raz pierwszy od 6 lat (ostatnia trasa to 2019 przed pandemią) to wiedziałem, że muszę się wybrać na jakiś gig. Padło w właśnie na Kopenhagę, bo blisko, fajne venue i odpowiedni termin (niedziela). Ogarnąłem logistykę, tj. hotel i loty odpowiednio wcześniej. Ten koncert odbywał się 22 czerwca, czyli dokładnei rok temu byłem na Pearl Jam w Dublinie.

Występ tego dziadka z Kanady to było jedno z moich największych marzeń koncertowych (zaraz po Rage Against The Machine). Bardzo chciałem go zobaczyć od wielu lat. Zawsze kiedy ogłaszał trasę po Europie, a robił to prawie co roku przed pandemią, to liczyłem, że będzie Polska na liście. Tak się nigdy nie stało i pewnie nie stanie biorąc pod uwagę, że ma już zaraz 80 lat na kartu. To jednak starszy pan, którego obecnośc na scenie się kończy. Szczerze mówiąc nie rozumiem czemu nie został nigdy do Polski ściągnięty przez Live Nation albo Dolinę Charlotty. Czy to niechęc samego Younga do grania w PL, czy nieumiejętność promotorów? Pytanie jest otwarte. Sam Neil Young odbywa dość podobną trasę jak jest już w Europie, tj. Skandynawia i Europa Zachodnia, chociaż od lat już bez południa, czyli Hiszpani, Portugali czy Włoch. Może mu za ciepło.

Po całodniowym zwiedzaniu miasta, łazeniu po hipisowskiej Christanii i opalanku na plaży, nastąpił powrót do hotelu. O 18 miał grac suport, Peter Sommer. Nie znałem, nie słuchałem, nie wypowiadam się. Jakis pewnie lokalny, duński bardzo dobrze znany muzyk. Grał równo godzinę i tak było. Nic specjalnego, nie porwało mnie, coś tam gadał po duńsku, ludzie się cieszyli, ale ja nie swój, wiec nie czułem klimatu. Skonczył koło 19. Ja natomiast byłem w Tiøren chwilę po tym jak zaczął grać (wchodziłem może 18:05 przez bramy) i z racji posiadania Golden Circle, mogłem sobie stanąc bardzo blisko sceny, żeby oglądac najpierw Petera Sommera, a potem już Neila z możliwie bliskiej odległości.

Myslalem, że Neil zacznie grać o 19:30, ale tak się nie stało, wiec realnie stało faktem, że koncert się zacznie równo 20:00. Rzeczywiście o tej porze ukazał moim oczom Uncle Neil, który wszedł na luzie na scenie z gitarą i harmonijką. Koncert się rozpoczął od akustycznego Comes a Time i dopiero po tym pojawił się zespół, czyli The Chrome Hearts. Byłem niesamowicie zadowolony, że widzę na żywo gościa, którego słucham od zamierzchłych czasów i tak bardzo chciałem zobaczyć go na żywo od tak wielu lat. Spełnienie marzeń, tym bardziej cenne, że Neil z racji wieku kończy swoją działalność. No nie wierzę, że będzie grał jeszcze za 10 lat.

Z każdym kolejnym numerem było coraz lepiej, a ja osobiście się niesamowicie ucieszyłem jak bębniarz zaczął wybijać Fucking Up. Nie gra tego utworu na każdym razie, a dla mnie to o tyle cenniejszy numer, że coveruje go często Pearl Jam. Natomiast usłyszenie oryginału to było też takie moje niespełnione do tego dnia marzenia. Neil widać, że już ząb czasu go nadgryza. To jest bardzo starszy pan, któremu techniczni podają i zakładają gitary, dopinają harmonijkę itp. Miałem momentami wrazenie, ze Neil jest jakby taki nieobecny, trochę w swoim świecie. Może zawsze tak było na jego koncertach? Nie wiem, nie byłem wcześniej, ale oglądając stare nagrania, gdy był młodszy to inaczej to wyglądalo. Ozywił się dopiero w momencie gdy chyba ktoś zemdlał w tłumie i najpierw basista sygnalizował, że jest potrzebna pomoc. Dopiero jednak po dłuższej chwili Neil się odezwał rozumiejąc z opóźnieniem co się dzieje, kiedy powiedział, że „we need some help here”.

Natomiast wokalnie i instrumentalnie to dalej ten sam Neil. Mimo wieku dalej śpiewa tak samo czysto i rżnie tę gitarę. W każdym razie po Fucking Up były kolejne hiciory czyli Hey Hey, My My (Into the Black) czy Love and Only Love, gdzie ja osobiście uwielbiam linie basu. Na koniec zwolnienie i znowu Neil sam akustycznie na scenie odegrał Old Man. Wiedziałem, że będzie jeszcze bis i spodziewałem się jednego utworu, tj. Rockin' in the Free World (regularnie coveruje to Pearl Jam). Natomiast w Kopenhadze dostałem w bonusie Down by the River, po którym poleciało przedłużone w sposób fajny, niemeczący Rockin' in the Free World. Koniec koncertu. Zobaczyłem Neila na żywo. Do kajetu. Odhaczone i w to jakim stylu. Bardzo dobry, 2 godzinny koncert. Koncerty Neila Younga bywały jeszcze kiedyś znacznie dłuższe, bo przed pandemią na trasach miał w setliscie nawet 26 utworów. Tutaj w 2025 w Kopenhadze było 16, ale żadnego zarzutu z tego tytułu nie czynię. Nie smiałbym.
Szybkie opuszczenie parku i azymut na hotel. O tej porze już naprawdę pizgało, nic nie zostało z ciepła w ciągu dnia i poczułem zimny skandywanski wiatr na sobie. Na szczęście miałem kurtkę, a moja noclegownia była bardzo blisko miejsca koncertu, jak i lotniska, z którego następnego dnia odlatywałem do domu.

Poniedziałek zaczął się dla mnie również bardzo wcześnie. O 7 rano czekał mnie lot do Warszawy, więc po pobudce, szybki checkout w hotelu i rozpocząłem 20 minutowy spacer na lotnisko. Odleciałem o czasie, dzięki czemu koło 8.30 byłem w Warszawie. Mogłem rozpocząć kolejny dzień pracy i odpocząć trochę przed kolejnym długo wyczekiwanym przeze mnie koncertem.

29.06 – Nine Inch Nails, Amsterdam

Nigdy nie widziałem NIN na żywo i byli oni wysoko na mojej liście zespołów do zobaczenia. W Polsce grali do tej pory ledwie 2 razy (2009 w Poznaniu oraz 2014 w Katowicach), a że słucham tego zespołu od czasów późnego gimnazjum / początków liceum to kiedy tylko ogłoszono trasę koncertową (brak było wtedy PL na rozpisce) to uznałem, że muszę pojechać. Terminowo pasował mi Wiedeń i Amsterdam, ale ostatecznie wybrałem to drugie.

Rozpoczynam dzień pobudką o 4:30, bo 7.20 lot do Amsterdamu. Szybkie ogarnięcie, popatrzenie w lustro z refleksją „po co ja to wszystko teraz robię” i wyjście z domu na lotnisko. Tutaj pierwszy zonk, bo kiedy już siedzieliśmy w samolocie i mieliśmy startować, kapitan wygłosił homilię, że samolot się zjebał, ale naprawimy. Po krótkim czasie przemówił grobowym głosem ponownie, że jednak tak się samolot zjebał, że naprawa potrwa do godziny i poprosił o wyjście z samolotu. No to autobusem ponownie na terminal, a ja nawet się ucieszyłem, bo nie wierzyłem, że wystartujemy zbyt szybko. Takie naprawy nigdy nie trwają tyle ile się mówi na początku. Odliczałem czas do przekroczenia magicznych 3 godzin spóźnienia, żeby zainkasować 250 ojro, co by zwróciło mi w pełni hotel oraz bilet na koncert (swoją drogą relatywnie tanio kosztowała wejściówka – 84 euro, czyli jakieś 355 zł). Niestety te kurwy lotowskie dokładnie wiedzą co robią i po nieco ponad 2 godzinach opóźnienia zostałem przetransportowany do innego już samolotu (pierwszy się więc zjebał konkretnie i nie zdążyliby naprawić go w 3h), który zabrał mnie do kraju legalnej marihuany i legalnej prostytucji. Drugi zonk. Tym samym moje 250 ojro, z którymi już się utożsamiłem poszło się zwyczajnie jebać. Zostałem wydymany.
Po wylądowaniu uskuteczniłem spacer po Amsterdamie, zwiedzając sobie wiele urokliwych uliczek pośród kanałów. Jakoś koło 15 rozpocząłem podróż do hotelu, który miałem niedaleko legendarnego Ziggo Dome. Tam szybkie kimono i jakoś przed 19 ruszyłem.

Rozpiska mówiła, że o 20:00 zaczną grać Boyz Noize i skończą o 20:30, a o 21 już NIN. Ticketmastery holenderskie jednak okłamały, bo to elektro grające z przeciwległej części hali grało równo do 21. Miałem dobra miejscówkę po prawej strony, mniej więcej w połowie między sceną B, a głowną scena. Sekundę po tym jak Boys Noize skończyli, opadły kotary ze sceny B i moim oczom ukazał się Reznor grający spokojne Right Where It Belongs. Po tym kawałku pojawił się Atticus, Robin i reszta. Mega to wyglądalo. Cała ta pierwsza część była w gruncie rzeczy akustyczna i spokojna, co było ciszą przed burzą. Na głównej scenie, która była jeszcze „Peeled” zaczęły być wybijane pierwsze takty Wish. To jest mocarny utwór, gdzie widać tę moc NIN. Tłum oszałal, a mi się japa cieszyła od ucha do ucha. Sam pomysł na tę scenę otoczoną takimi przeswietującymi kotarami bardzo ciekawy, bo wyświetlano na nich ujęcia z koncertu. Jak to zwykle bywa na koncertach NIN, po scenie biega operator, który dynamicznie rejestruje to co się dzieje na scenie. Ten efekt robił naprawdę dobre wrażenie. Mój ziomek, wielki fan NIN, który tam jeździ za nimi po Europie od 2005-2006 roku, mówił mi, że produkcyjnie to najlepsza trasa w historii.

Czekałem bardzo na Copy of A – ogladalem wcześniej jak to wygladalo w Dublinie czy Manchasterze. Reznor tańczący, które postać zwielokrotniona na tych kotarach to było coś dla mnie naprawdę robiącego wrażenie. Rzadko już mnie cos zaskakuje na koncertach z racji tego, że swoje już odjebałem i mam ich sporo na liczniku, ale tutaj właśnie to zaskoczenei poczułem. Po Gave Up powrót na scenę B, gdzie z Boys Noize odegrano m.in. Sin. Były to ciekawe elektro aranżacje utworów. Po chwili jednak powrót już na sceną głowną, z której spadły kotary i mamy już „Unpeeled”. Poleciało Somewhat Damage, chociaż się nie spodziewałem (nie grali tego zawsze na halach na trasie). Potem już set standardowo, gdzie forma zespołu trzyma była caly czas dalej wysoko. Niespodzianką dla mnie było God Break Down the Door. Fajny numer. Po chwili darcie mordy na Head like a Hole oraz standardowo Hurt.

Szkoda, że nie zagrali The Hand that Feed, Closer, I’m afraid of Americans czy Less Than ale wiedziałem, że to będzie grane na pewno w setliście Open’erowej, więc nie miałem poczucia żalu. Wychodziłem z Ziggo Dome bardzo szczęśliwy, że zaliczyłem po latach w końcu NIN na żywo. Kolejna duża nazwa ląduje w moim kajecie jako odhaczona. Hotel miałem 15 minut z buta od hali, więc szybko znalazłem się w łóżku, gdzie przed snem przeglądałem sobie parę nagrań, które zrobiłem.

Kolejny dzień to poniedziałek, czyli pobudka znowu bardzo wcześniej, bo w okolicach 4. Lot do Warszawy równo o 7, a do lotniska ponad 25 km, więc musiałem mieć zapas. Obok mojego hotelu była pętla autobusowa, a tam autobus o numerze 300, który miał mnie zabrać na lotnisko. O tej wczesnoporannej porze w tym busie byłem chyba jednym z 3 białych w całkiem sporej gromadzie naszych subsaharyjskich braci pozbawionych jeszcze holenderskiego obywatelstwa, którzy to o 4:15 rano jechali albo do roboty (he he), albo gdzies pod miejscowy urząd, żeby zając kolejkę po zasiłek. Albo po prostu kraść, kurwa. Po pół godzinie podróży dobiłem na Schiphol, odprawa i pod gate. Tym razem jednak doleciałem bez problemów i szybko wybiegłem z terminala w Warszawie, żeby łapać Ubera i dojechać do domu, bo praca od 9 już na mnie czekała. Home office to jednak dobra sprawa. Mam zatem poniedziałek i wtorek, żeby odpocząć. W środę rano był kolejny punkt na mojej trasie do zrealizowania.

02-03.07 – Open’er Festival, Gdynia

Pierwotnie miałem być tylko na jeden dzień festiwalu, tj. 2 lipca, żeby zobaczyć ponownie Massive Attack. Nie chciałem jechać na dłużej, ale kiedy poszło ogłoszenie, że w czwartek grają Nine Inch Nails to nie mogłem tego odpuścić. Na szczęście zwlekałem z kupnem jednodniowych biletów prawie do ostatniej chwili i ostatecznie tego nie zrobiłem. Sumarycznie byłoby to ponad 1100 zł, ale Shedao złamał nogę (dzięki!) i zaopatrzyłem się w jego karnet na festiwal za nieco mniejszą kwotę. Nie mogłem zostać na piątek i sobotę, bo jak wiemy, 4 lipca w Warszawie grali AC/DC. Natomiast sam festiwal w formie 4 dniowej mnie już nie interesuje, chociaż w latach 2009 – 2019 (z przerwą na 2011-2013) jeździłem zawsze na całą imprezę. Później już tylko pojedyncze dni wybierałem.

2 lipca pobudka o 4 rano, żeby najszybciej wyjechać i dotrzeć do Gdyni przed 8. Droga zleciała elegancko, chociaż już szczerze mówiąc mam dość tego burdelu na odcinku Warszawa – Płońsk. W każdym razie musiałem tak pojechać, żeby być w pracy i zgodnie z planem udało mi się to zrealizować. Po przezimowaniu paru godzin u rodzin, a potem ulokowaniu się w hotelu i dopracowaniu reszty dnia nadeszła godzina 16 i ruszyłem w drogę na moją 11 edycję Open’era. Ku mojego zdziwieniu nie było w ogóle kolejki do autobusów ani większego korka na trasie do Kosakowa. Zmieniono chyba trochę pasy ruchu i dzięki temu rozładowano zatory. No i też to nie był weekend, kiedy frekwencyjnie Open’er przezywa największe oblęznie. Niemniej jednak we wcześniejszych latach zdarzało mi się czekać długo na autobus w taką środę czy czwartek, a podróż na sam festiwal trwała nawet ponad godzinę. Teraz transport szedł bardzo dobrze, co mnie cieszyło z racji niemiłosiernego upału tego dnia. W autobusie kurwy oczywiście nie włączyły klimy, chociaż musiała tam być.

Po dotarciu na festiwal szybkie zapchanie kichy Surf Burgerem (‘Ostry’ w cenie 45 zł) i piwkiem Heinkenen 0% o objętości 0.33 l za 18 zł (kurwy jebane), a następnie chciałem obrać azymut na Alter Stage, żeby zobaczyć Wunderhorse. Nic innego o tej porze nie grało, więc w planach miałem właśnie ten koncert o 19.15. Przesłuchałem ich dwie płyty wcześniej, kompletnie nic specjalnego. To zespół, którego albumy można posłuchać do obiadu, pójść na koncert jakby gdzies grali przy okazji, a potem zapomnieć i nigdy już do takiego bandu nie wrócić. Natomiast najważniejsi dziennikarze muzyczni w Polsce, czyli KwP, spuszczali w tych swoich postach na temat tego bandu, że nawet przestawałem czytać po paru zdaniach, bo kurwa nie mam siły i nie mogę znieść tego pierdolenia. Nie wiem, być może czegoś nie dostrzegam w tej twórczości mając odmienne zdanie od koncertowych guru w polskim internecie, ale szczerze mówiąc mam ich głęboko w dupie, tak samo jak ich opinie. Jednak zweryfikować Wunderhorse na żywo nie mogłem, bo występ został odwołany i zastępstwem został Wojtek Mazolewski Quintet. A że nie czytałem tych newsów festiwalowych wcześniej, nie zdążyłem zwyczajnie, to dowiedziałem się o tym tuż przed 19 w rozmowie z ziomkami, którzy mnie na ten temat uświadomili.

Wojtka Mazolowskiego nie widziałem wcześniej, więc byłem ciekawy jak to brzmi na żywo. I brzmiało dobrze. Dobra muza to relaksu, leżenia na trawie i patrzenia w niebo. Byłem zmeczony całym dniem, który trwał dla mnie od 4 rano, więc na spokojnie słuchałem tego koncertu. Po Mazolewskim nie miałem w planie nic do odhaczenia, więc wjechało kolejne piwo 0% za 18 zł (kurwy jebane), spotkanie ze znajomymi i ruszenie po 21 pod Main Stage, żeby upolować już dobre miejsce na Massive Attack. Bardzo chciałem mieć dobry widok i być jak najbliżej sceny. Wynika to z tego, że Massive Attack po raz pierwszy widziałem w 2010 roku, ale w zasadzie już pamiętam tak przez mgłę ten koncert. Drugi raz to 2018 rok i nie dość, że stałem wtedy dość daleko to dodatkowo całośc odbioru koncertu zjebała mi była już dziewczyna (na szczęście, chuj jej w dupę). Zatem będąc w 2025 na trzecim występie Massive Attack chciałem przeżyć to wydarzenie jak najbardziej. W ogole to Massive Attack chcialem już jechac rok temu. Grali m.in. na festiwalu Meo Kalorama, który bliźniaczo jest realizowany w Hiszpanii i Portugali. Niestety nie udało się tego planu zrealizować, wiec bardzo się ucieszyłem się jak zostali ogłoszeni na Open’erze.

Massive Attack naprawdę fenomenalny i poruszający koncert. Wydobyli z grobu Elisabeth Fraser, czego się nie spodziewałem (nie przegladalem setlist ani nagrań z trasy). Cała produkcja koncertu, to wykorzystanie społeczno-politycznych haseł dopasowanych do kraju, w którym grają – cudo. Tak było w 2010, 2018 i fajnie, że nadal tak robią w 2025 roku. Klimatyczna muza z obrazkami z Gazy czy zła Władmira Władimirowicza, które biją z jego twarzy, robiło wrażenie. Oczywiście nie takie, że bym płakał, ale jednak było w tym coś przejmującego. Pełne 90 minut grania pięknej muzyki na festiwalu, który jako jedyny ich ściaga do Polski (kiedyś grali też na Coke, też to robił Alter Art.). Byłem ukontentowany z mojej obecności na tym koncercie i muszę zdecydowanie powrócić do dyskografii – dawno ich nie słuchałem studyjnie. Frekwencyjnie nei wiem jak było, bo stałem dość blisko sceny na tym koncercie wraz z ziomkami. Wychodząc z pita nie widziałem już ile ludzi było za tym barierkami, ale biorąc pod uwagę głęboko alternatywę jaką serwuje Massive Attack oraz gusta dzisiejszej, open’erowej młodzieży, to spodziewam się, że nie było na tym koncercie jakiś niebotycznych tłumów. Może i dobrze.

Po Massive Attack miałem nieco czasu na patrol po terenie festiwalu. Czułem już jednak srogie zmęczenie długim dniem, a chciałem jeszcze zaliczyć Rufus Du Sol. W 2023 rok byłem z kolega na Mad Cool w Madrycie i jaralismy się, że grają. Kiedy ogłosili time-table to okazało się, że ich koncert jest w tym czasie co The Black Keys. Mówiłem wówczas do kolegi, że olej tych Rufusów, bo oni zaraz będą w Polsce znów, ale The Black Keys jeszcze długo nie. I tak się stało. W 2025 Rufus Du Sol są Polsce, a ci drudzy nie byli i pewnie długo nie będą (dziwne to swoją drogą, że tak nas omijają regularnie). W każdym razie o 00:30 zaczeli grać i było dobrze. Podobał mi się ten występ, fajne lasery i dobry klimat się zrobił w tę naprawdę ciepłą noc. Wiedziałem, że nie wystoję całego gigu tylko koło 1:00 będę robić wrotki. I rzeczywiście po około 35 min koncertu Rufus Du Sol już czułem, że czas się zawijać do domu, znaczy hotelu. Nie dlatego, że mi się nie podobało. Byłem co prawda zmęczony, ale jednak perspektywa dobrych 45 min drogi do hotelu oraz fakt, że rano o 8 musiałem być już w pracy sprawiała, że każda minuta na Open’erze to minuta mniej snu, którego już potrzebowałem i nie miałem zbytnio czasu w ciągu dnia uzyskać. Także chwilę po 1:00 obrałem azymut na festiwalowy bus, który miał mnie zawieźć jak panisko do Gdyni. Stojąc w kolejce na busa (była niewielka) oczywiście znaleźli się tacy, co się musieli przepychać, żeby kurwa pojechać autobusem wcześniejszym i zyskać 5 min na powrocie do Gdyni. Oczywiście 2 takie brzydkie panienki to były Ukrainki, bo usłyszałem ten wykrzywiający mi żołądek język, kiedy gadały między sobą. No ale chuj, nie mam już siły na ten naród.

Przed 2:00 dobiłem do hotelu, szybkie kąpanie i spanie. Snu niewiele zostało do 8, a przecież tego dnia czekał mnie nie dość, że praca, to znów intensywny dzień festiwalowo i na koniec jeszcze droga do Warszawy po 3 koncercie NIN w Polsce.

Po skończeniu pracy przerywanej spacerami na bulwarze gdyńskim, tym razem udałem się samochodem pod parking za Tent Stage. O dziwo dojechałem tam mega szybko, jakieś 30 min z centrum miasta. Rok temu, gdy przyjezdzalem na Foo Fighters, zajęło mi to ponad godzinę. Ziołkowski kasuje mnie na 55 zł (rok temu 50 zł, czyli 10% w góre za parking – no tyle to inflacja nie wzrosła R/R), a ja parkuje elegancko, bo inaczej wyglądającym Tent Stage (większy, bez filarów w srodku).

Festiwal zaczałem ponownie od Surf Burgera i gdy tylko zjadłem to udaliśmy pod główną scenę zobaczyć karłowatą grubaskę zwaną Lola Young. Co ciekawe, nie wiedziałem, że to ona to ona, bo nie słuchałem jej utworów. Ale kiedy poleciało Messy to już wiedziałem, że znam tego śmiesznego pulpeta. Dobrze, że było u nas trochę chłodniej, bo była bardziej ubrana. Widziałem potem na YT fragment jej koncertu z Glastonbury, gdzie biegała w samym staniku i wystającym bezbolem, kurwa. Uwierzcie, Panowie – nie ma co oglądać, więc nie sprawdzajcie. Niemniej jednak nawet przyjemny to był koncert. Po niej szybka akcja z przemieszczeniem na Tent Stage, gdzie grała Kaśka Sochacka. Już nie mogę jej słuchać. Ładne ma te piosenki, ale widziałem ją wiele razy i to męczenie buły o złych chłopakach, nieudanych miłościach, nostalgii i w ogóle szarości świata już mnie męczy. No ale chuj, mojej dziewczynie się podobało. Drugi koncert zaliczony, było po 20. Miałem teraz czas na zakup koszulki NIN w sklepie z merchem (230 zł u nas, taka sama w Amsterdamie czy Madrycie była za 55 euro, czyli tyle samo więc tutaj Ziołkowski nie okrada) oraz jakieś szybkie piwo 0%.

A już po 21, gdy tylko skończyła grająca z połplaybacku Tyla (jezu, co to za gówno) udałem się do lewego pita, pod boczne barierki, żeby zając jak najlepsze miejsce. Byłem ostatecznie mniej więcej może ze 20 metrów od sceny w linii prostej. Wystałem swoje widząc, że jednak całkiem sporo ludzi w mojej części pita, jak i po prawej stronie to młodzi fani Future, którzy mają raczej w dupie NIN. Jak wybiła 22 to młodzież się mogła od razu przekonać, że będzie ciężko, bo zaczęto od standardowego zestawu Somewhat Damage oraz Wish. Gra świateł, grube nagłośnienie i moc tych kawałków to naprawdę sztos. Reznor wyciska z tego maksa na koncertach. Publika szalała, ale w moim miejscu było dość spokojnie, lekkie skakanie, bo średnia wieku dość wysoka. Nie liczę gówniarzy od Future, szczególnie dwóch szczylów niemieckiej proweniencji, którzy okupując barierki ostentacyjnie pokazywali jak bardzo w piździe mają ten koncert. Gadali prawie bez przerwy, patrzyli w telefony, wzrok skierowany na fosę, na scenę prawie w ogóle nie patrzyli. Dodatkowo mieli przeciwsłoneczne okulary, kiedy było już ciemno. Zjeby. Nic tylko pierdolnąć z otwartej w te pusty łby.

W każdym razie NIN dowoził, banger za bangerem. Nie było Reptile zagranego w Amsterdamie, ale dostaliśmy The Wretched czy Less Than (uwielbiam). Sumarycznie jak patrzę teraz na setlistę Open’era to względem Amsterdamu było aż 9 innych utworów innych (zresztą NIN miał właśnie takie dwa powiedzmy zestawy setów na tę trasę: jeden na koncerty halowe, a drugi na festiwale). Prawie połowa koncertu zatem zupełnie inna. I super, tego właśnie oczekiwałem. Miałem też wrażenie, że niepokazujący zbytnio Reznor, że dobrze się bawił. Często spoglądał na publikę, a w trakcie Closer wyszedł trochę przed mikrofon i spojrzał na typa z prawej strony, który uskuteczniał srogi headbanging i machał do niego. Reznor zauważył i wskazał go ręką (widać to tutaj https://www.youtube.com/watch?v=Eue3uHt ... ISawItLive w mniej więcej 48:30). W ogóle odnośnie Closer to bardzo fajne jest wrzucenie fragmentu ‘The Only Time’, co tylko podbija zajebistość tego kawałka, a wywalanie rąk w górę Reznora do tego bitu tylko dodaje kolorytu. Kolejne utwory gniotły i wywalały z butów, a ja stałem zachwycony, że tutaj jestem i mogę to przeżywać. Myslalem sobie, ale byłbym kurwa wkurwiony, gdybym jednak uznał, że wystarcza mi Amsterdam i odpuszczam tego Open’era. A taki był tez plan przez krótki moment muszę przyznać.

W końcu poleciał zajebisty The Perfect Drug, a chwilę później moje wyczekane That Hand that Feeds, a potem Head Like a Hole. Kończyl chylił się ku końcowi, niestety. Zaraz miało być pożegnanie. A ci kurwa jebani Niemcy dalej gadali. Problem taki, że Hurt jest w początkowej fazie cichym utworem, więc w tym momencie ich paplanina była już bardzo wyraźna. Zamknęli te mordy dopiero kiedy 2 facetów obok mnie oraz ja sam powiedzieliśmy im stanowczo ‘shut the fuck up’. Jak od paru gości na raz to usłyszeli to nagle stulili te szczeniackie pyski i już do końca nie pisnęli ani słowkiem. Moglismy wcześniej zwrócić uwagę gówniarzeri z Rzeszy Niemieckiej. Co za skurwysyny.
Drugi koncert NIN zaliczony. Nie wiem czy nie lepszy niż Amsterdam, chociaż tam też było grubo i naprawdę dobrze. Gdy tylko skończyli grać Hurt, a na telebimach wyświetlili napis ‘NIN’ szybko zaczałem opuszczać pit i prawie biegłem w stronę bramy za Tent Stage. Chciałem jak najszybciej wyjechać do domu, żeby po pierwsze uniknąć korków, a po drugie biorąc pod uwagę moje zmęczenie i niewyspanie liczyla się każda minuta. Wyruszenie z opóźnieniem do Warszawy tylko potęgowałoby to i tak już duże wyczerpanie. Szczęśliwie udało się sensownie ruszyć chwilę po północy przy zerowym korku na wyjeździe z parkingu. Jednak to nie jest weekend, kiedy Open’er przeżywa największy najazd i wtedy jest problem z opuszczeniem festiwalu niezależnie czy jest się autem, czy wali się do busa festiwalowego. W każdym razie zacząłem nakurwiać i obróciłem tę trasę Kosakowo – Warszawa (Wola) w 3h 20 min. Mniej więcej o 3:20 byłem właśnie w progu drzwi mojego mieszkania. Droga pusta, więc mogłem przycisnąć. Jednocześnie widziałem cały czas na niebie te obłoki srebrzyste. Myślalem, że się zajebie znowu na tym odcinku Płońsk – Warszawa. Oni chyba nigdy nie skończą tej drogi. Około 3:40 byłem już w łózku, zaczęło już świtać, a ja musiałem złapać trochę snu, bo przed 9 praca. A po pracy kolejny koncert do odjebania.

Podsumowując Open’era to mogę powiedzieć jako osoba, która była już w sumie na 11 edycjach, że ja po prostu nie rozumiem tego jak ten line-up jest dziś konstruowany. Znaczy rozumiem, że Ziółkowski celuje w młodzież, to czego słuchają i to co robi rekordy na Spotify, ale efektem jest tego line-up, gdzie mamy pomieszanie z poplątaniem. Nie kupuje argumentu, że festiwal ściaga jak najbardziej popularne gwiazdy młodego pokolenia i jest wyjątkowy pod tym kątem. Przestawiony został kompletnie pomysł na festiwal, który obowiązywał tak do 2017-2018 roku. I to jest OK, nie mam ku temu pretensji, ale po kiego chuja robić teraz jakieś ukłony dla ludzi 30+ / 40+ poprzez wrzucenie do składu rzeczy typu Massive Attack czy Nine Inch Nails itp. Przed Massive Attack grała Gracie Abrams, a przed NIN niejaka Tyla, która dojebała występ na półplaybacku z tego co później czytałem. Po NIN z kolei grał raper Future i mnóstwo ludzi w sektorze pod sceną czekało na niego mając w dupie Reznora i dawali temu wyraz w swoim zachowaniu poprzez gapienie się w telefon i głośne gadanie. Nie rozumiem dlaczego Open’er nie może być taki PinkPop, Roskilde, Rock Werchter, NOS Alive czy Mad Cool, gdzie ten line-up jest po prostu bardziej równy. Nie mam na myśli, że jednogatunkowy i samo gitarowe granie, ale po prostu jest bardziej równo i ciekawiej. A teraz Ziólkowski robi miszmasz, gdzie akurat ja (mówię za siebie, pewnie inni mają zgoła odmienne zdanie) z czasem mam trudność się odnaleźć, w sensie pójść na koncert, który mnie zaciekawi i mi się spodoba, mimo ze przeglądam to co gra, kiedy już mam jechać na tego Open’era. Jestem otwarty muzycznie, słucham wszystkiego i dzielę muzykę po prostu na dobrą i złą. Jednakże rzeczy typu Fukaj, który rzucami kurwami i chujami ze sceny, Tyla z półplaybacku, Bambi, Gigi Perez czy Future nie są dla mnie i męczę się oglądając takie występy. Będąc na Open’erze z każdym kolejnym rokiem cięzej mi jakoś sensownie zapełnić dzień koncertami, bo interesują mnie obecnie max 2-3 nazwy w takie dni. Inaczej się rzecz ma na Offie w Kato, Mysticu w Gdańsku czy zagranicznych festiwalach, gdzie bywam i muszę kombinować logistyką, żeby zaplanować sensownie wszystko co chce zobaczyć, a z reguły jest naprawdę co. I chyba o to chodzi będąc na festiwalu. Żeby mieć realny wybór, biegać między scenami, urwać się z jednego z koncertu, żeby zdążyć na drugi w innej części festiwalu.
Cóż, co roku powtarzam, że więcej nie pojadę na Open’era. Po prostu nie chce mi się tam jeździć i patrzeć na ten bananowy fest przesiąknięty młodzieżą, której życie w dużej mierze dominuje TikTok czy Instagram i podejście, żeby tylko się pokazać, być, a nie przeżyć coś ciekawego muzycznie. Z jednej naprawdę męczy mnie ten festiwal pod wieloma kątami, z drugiej mam tak silny do niego sentyment, że trudno mi tę mieszankę uczuć jakoś sensownie wyrazić słowami. Natomiast tak pierdolę, że nie pojadę więcej, że nie chce tam już być, a potem Ziółkowski co roku wrzuca coś takiego do tego line-upu, co muszę zobaczyć i pakuję mu w mordę kolejne setki PLN. Co roku mnie okrada. Love-Hate relacja.

04.07 - AC/DC, Warszawa

Piątek był dla mnie ciężkim dniem, bo jak wspomniałem wyżej dojechałem do domu o 3:20. Miałem ledwie 4h snu i była to kolejna taka noc w tym tygodniu. Po 8 zwlokłem się z wyra, poszedłem do piekarni po świeże bułki, zjadłem śniadanie, kibel też był w tej rozpisce, a potem już przed kompa i praca. Odbębniłem swoje i nawet udało mi się małą drzemkę machnąć w ciągu dnia. Po pracy próba drzemki i po 18 wyruszyłem z domu. Na metrze Stadion Narodowy spotkałem koleżanke, która też szła na koncert i powiedziała, że widać, że jestem zmęczony. No chuj, takie życie. Natomiast im bliżej koncertu tym bardziej się zaczałem jarać spotkaniem z AC/DC, chociaż jeszcze do godziny 18 miałem to trochę w dupie. Wynikało to z faktu, że widziałem AC/DC w 2010 roku (swietny koncert, byłem mega blisko sceny, bo wbiłem na Bemowo od razu jak otworzyły się bramy i koczowałem te 6h od 15 do 21 czekając na ich wyjście) i 2015 (tu już było średnio i gorzej względem 2010). Teraz moje oczekiwania były niewielkie i miałem po prostu mieszane uczucia co do koncertu z racji samego składu, który w tym momencie obejmuje Briana oraz Angusa jako oryginalnych członków. Cliff Williams poszedł na emeryturę, Malcom wziął, umarł i nie zyje, a Phil Rudd uznał, że lepiej być kryminalistą na stare lata. Ponad to jednak wiek robi swoje, Angus ma ‘ledwie’ 70 lat, więc nie jest źle, ale Brian to już bliżej 80 (77 w tym momencie) i tu już wiadomo, że forma nie jest taka co 10 czy 15 lat temu.

Koło 18 ruszyłem z Woli na stadion. W metrze spotkałem koleżankę, która musiała czekać na jakąś swoją psiapsi, co poskutkowało tym, że spóźniłem się na The Pretty Reckless i nie dobiłem tak blisko sceny jakbym chciał. Nie widziałem nigdy na żywo tego zespołu, albumy jednak przesłuchałem sobie w tygodniu. Kiedyś zresztą też słuchałem, więc nie był to dla mnie obcy zespół. Występ był… co tu dużo mówić. Dziwny. Laska bez cycków próbowała się gibać, a pewnym momencie zaczęła pokazywać sarejewo. Te wypinanie kościstej dupy to ani apetyczne, ani nie dodawało animuszu koncertowi. Severus Snape męczył gitarową solówką, chociaż zmęczyć mnie tym miał dopiero Angus za jakieś 2h. W końcu skończyli i rozpoczęło się około półgodzinne oczekiwanie na AC/DC.

Bałem się nagłośnienia, że będzie chujnia, mimo że stałem dość blisko sceny – sporo przed tymi barierkami które rozdzielają płytę, a które często ludzi blokują, bo nie wiedzą, że można je obejść z lewej czy prawej strony. Natomiast kiedy tylko zaczęli grać to moje obawy się rozeszły. Naprawdę, ale to naprawdę dźwięk był dobry. Moim zdaniem dużo lepiej to brzmiało niż w 2015, który to koncert zapamiętałem jako kiepsko nagłośniony i pod tym kątem rozczarowujący. Setlista dziakdów standardowo, codzienne granie tego samego, w tej samej kolejności. Ale nie oczekujmy zbyt wiele biorąc uwagę wiek przynajmniej Briana i Angusa - reszty zespołu nie uwzględniam, bo to członkowie zebrani do trasy. Mają swoje odjebać i elo. Oczywiście już brak akcentów takich jak w 2009 kiedy Brian biegł i zawisnął na linie zwisającym z dzwonu napisem AC/DC, który to zabieg rozpoczynał Hells Bells.

Bawiłem się dobrze i cieszyłem się mimo wszystko, że tu jestem. Gdyby ponownie była trasa z ominięciem Polski, to pewnie bym odpuścił, tak jak odpuściłem Bratysławę rok temu. A tak pod nosem, w sensie blisko domu, mogłem posłuchać starych dobrych riffów Sin City czy Have A Drink on Me. Szczególnie takie utwory mi się podobały na tym koncercie, bo wtedy te lemingi ze smartfonami mieli łapy w kieszeniach. Chociaż przede mną stał typ, który urwał się z poprzedniej epoki i miał telefon sprzed 20 lat. Cud, że taki Sonny Ericson jeszcze działa.

Obrazek

W końcu poleciało Whole Lotta Rosie, gdzie Rosie nie była wielką dmuchaną lalą, ruszała się we wszystkie strony – tak było w 2009. Teraz wyświetlano ją niby w takim trójwymiarze na tych wielkich telebimach. Natomiast wiedziałem, że po koncert się zbliża ku końcowi i zaraz poleci Let There Be Rock, które zakończone będzie solo Angusa. Kurwa, jak mnie to zmęczyło. Rozumiem, że miał dać czas zespołowi (głownie Brianowi) na odpoczynek albo było to swoiste pożegnanie z fanami, bo umówmy się – to był ostatni koncert w AC/DC w Polsce. Natomiast prawie 20 min to już za długo, ziewałem i czekałem aż skończy. Po chwili przerwy, powrót na bis i koncert się skończył jak zwykle tryumfalnym ‘For Those About to Rock We Salute You’ i salwami z armat. Naprawdę głośnymi, nie przypominam sobie, aby w 2010 i 2015 to aż tak napierdalało. Widziałem ludzi, którzy zatykali uszy. Potem jeszcze trochę fajerwerków puszczonych nie tylko w obrębie stadionu, ale również poza nim, więc okoliczni mieszkańcy mieli co oglądać.

Był to bardzo dobry koncert, zaskakujący pod względem nagłośnienia jak i formy zespołu. Bałem się, że pod tymi kątami może być kiepsko. Ponadto zagrali w sumie 2h 20 min, czego również się nie spodziewałem. Naprawdę dobrze było wepchać w gardło te 8 stów złodziejom z LN, bo nie mam poczucia straconych pieniądzy. A gadki, że LN straciło, bo frekwencyjnie miało być słabo. No nie było. Do sold-out może trochę brakowało, może było nieco wolnych miejsc na trybunach (szczególnie tych górnych), ale ten gig na był daleko od porażki jeśli chodzi o sprzedane bilety. Koncert się odbył, my zostaliśmy wyruchani przez LN na kasę, oni zarobili. Jest po staremu.

A ja gdy koncert dobiegł już definitywnie końca i nadszedł moment, w którym trzeba się było pożegnać z zespołem, który już nigdy nie przyjedzie do Polski, szybko wybiegłem na trybuny i udałem się do metra. Potem już autobus i dojechałem do domu. Wreszcie mogłem się wyspać następnego dnia i zwyczajnie odpocząć. Chociaż jak wspomniałem na początku bardzo lubię to zmęczenie koncertowego. Daje mi to poczucie, że zyje.
Ten koncert AC/DC miał być dla mnie ostatnim tak dużym koncertem / wydarzeniem w roku pańskim 2025. W zasadzie w tym miejscu miałem już gotową tę relację i chciałem to wrzucić na Sanatorium, ale przegladając w weekend nagrania z koncertu NIN i patrząc na to, że grają jeszcze na festiwalach w Madrycie i Lizbonie (zakończenie trasy europejskiej) zacząłem kombinować czy czasem nie złapać ich ponownie w tych miejscach. Rok temu zaliczyłem tamtejsze dwa festiwale dzień po dniu, wiec szlak przetarty. Niestety problem z organizacją na ostatnią chwilę jest taki, że loty Madryt – Lizbona oraz Lizbona – Warszaw były już po prostu za drogie. Szkoda mi było wywalić około 3 tysięcy na te połączenia, wiec ostatecznie stanęło tylko Mad Cool Festival w Madrycie. Nie myslalem, ze będę tam 3 lata z rzędu, ale siła wyższa.

11/07 – Mad Cool Festiwal, Madryt

Tym razem obyło się bez zrywania na lot o świcie. Wyleciałem o 14:40 z Chopina już w czwartek i przed 19 moja stopa w rozmiarze 43 stanęła na hiszpańskiej ziemi. Gorąco w chuj. 40 stopni na dzień dobry, co było odmianą względem naszych 18, które akurat teraz są w Warszawie. Następnego dnia odbębnienie pańszczyzny w robocie i koło 17 ruszyłem na teren festiwalu. Będąc tam wcześniej znałem drogę, więc relatywnie szybko przemieściłem się metrem na Villaverde Alto i stamtąd około 2km z buta trzeba iść, aby znaleźć się u bram festiwalu. Sam teren jest zdecydowanie mniejszy niż nasz Open’er. Odległości między scenami nie są tak duże, a chodzi się nie po ziemi, lecz po betonie, na którym rozłożono zieloną wykładzinę, która ma przypominać trawę. Jest dość śliska, więc łatwo się wyjebać. Szczególnie jeśli na przykład pomoczy się buty w wodzie wokół miejsc, gdzie można nalać jej sobie za darmo do festiwalowego kubka. Udałem się pod Ouigo Stage, żeby posluchac chwilę Hermanos Gutierrez, dwóch typów grało na gitarach jakieś jazzowo-latynowskie rytmy. Załapałem się na końcówkę, więc niezbyt wiele doświadczyłem, a kiedy skończyli przeskoczyłem na scenę obok, że obczaic młody hiszpański zespół JOL. Klimat rockowy, dość brudne gitarowe granie, więc mi się podobało, ale znowu nie mogłem być na całym koncercie, bo już zaraz miał grać pierwszy z zespołów, które mnie interesowały.

Future Islands widziałem rok temu na Off Festival w trakcie ulewy, a w zasadzie mogę powiedzieć, że oberwania chmury. Lało niemiłosiernie, ze miałem nawet gacie mokre. Teraz zaliczyłem ten band w hiszpańskim słońcu przy 35 stopniach. Grali dość wcześnie, bo o 19:10. Dzięki temu było niezbyt wiele osób i usadowiłem się mniej więcej w 2-3 rzędzie. Energia zespołu (w zasadzie głownie Sam Herring) i sposób grania niezależnie od pogody cały czas takie same. Sam biega po scenie we wszystkich kierunkach i wydusza z tych kawałków na żywo po 200%. Wystarczy zobaczyć posłuchać jak brzmi Tin Man studyjnie, a jak wykonuje potem ten utwór na żywo. Niestety z racji krótkiego setu, który jeszcze zespół obciął o 5 minut, zabrakło tego kawałka, którym z reguły kończą koncerty. Szkoda. Nie było też Light House. Niemniej jednak set dobry, skupiony wciąż na promocji ostatniej płyty. Sam na koniec powiedział, że grają jeszcze jutro w Portugali i kończą jej promocję po prawie 2 letnim cyklu koncertów. To oznacza, że pewnie będzie mała przerwa w koncertach i w Europie za rok ich nie będzie. Było chwilę po 20 i miałem czas, żeby się przemieścić na kolejną sceną.

Tu o 20:20 miała grać Alanis Morisette. Na Torwarze nie byłem, bo nie jestem jakimś fanem. Znam w sumie może 2-3 piosenki. No i czekając na jej koncert uświadomiłem sobie, że ja nigdy chyba nie przesłuchałem jej żadnej płyty w całości. Muszę to nadrobić. Sam występ zaczął się od filmu pokazującego skrót kariery, macierzyństwo, koncerty z całego świata i przebitki z odbierania nagród. Nie zauważyłem zadnego tribute dla zmarłego Taylora Hawkinsa, niestety (jeśli był to mi umknęlo). W końcu wybiła 20:20, pojawił się zespół, a chwile później wyszła Alanis i zaczęła śpiewać. Nie porywało mnie to, tym bardziej, że ci jebani Hiszpanie mają tendencję do gadania non-stop. Serio, wokół mnie było sporo grupek (głównie starych bab po 40), które zamiast słuchać koncertu i ewentualnie się wymienić jakimś spostrzeżeniem, napierdalały prawie że bez przerwy. To trajkotanie niesamowicie wkurwia. Mimo wszystko, starałem się jakoś to wyłączyć w głowie, żeby się skupić na starej rurze na scenie, która biegała z jednej jej strony na drugą. Poleciało w końcu Ironic, nagle rozmowy przycichły i oczywiście las telefonów. W trakcie kolejnych utworów wyświetlano szereg haseł i politycznych manifestów. Dowiedziałem się np. że w obecnym tempie wzrostu płac wśród kobiet to potrzeba jeszcze 202 lat, żeby się one zrównały z mężczyznami (lol). Albo że jakiś ogromny procent (już nie pamiętam ile) wśród przemytu ludzi to kobiety. Ale że 80% samobójców to mężczyzni to już nie napisała. W pewnym momencie Alanis zaczęła się kręcić w kółko, tak wokół własnej osi, zrobiła paręnaście obrotów jak nie więcej, dodała jeszcze wirowanie rękoma. Pomyslałem sobie, że albo się zaraz zrzyga, albo wyjebie. W jej wieku błędnik to już kurwa przecież nie ten. No i się wyjebała, znaczy upadła niby kontrolowanie, ale nie do końca, na kolana i tam dośpiewała resztę piosenki. Nadal nie byłem jakos porwany tym występem, ale dostałem do końca. Na ostatnim numerze wyświetlane były przebitki z różnych koncertów i komentarze fanów z X. Był obrazek z jej ostatniego i jedynego koncertu w Warszawie z tego roku oraz wiele screenów z wyrażeniem podziękowania dla jej muzyki od fanów z całego świata. Wśród nich było tez kilka tweetów po polsku. Równo po godzinie skończyła grać, a ja miałem 15 min, żeby się przetransportować na Jet.

Jet zaczął punktualnie o 21:35 i podobnie jak Future Islands oraz Alanis, byli słabo nagłośnienie. Po prostu było cicho kiedy grali. Ten zespół grał tylko raz w Polsce, tj. w 2007 roku jako suport przed RHCP w Chorzowie (nie pojechałem na to wtedy). Znałem trochę dyskografię, ale bez przesady. Widząc tych panów pod 50 którzy próbują jeszcze grać szybkie piosenki jakby mieli po 25 lat był trochę śmieszny. Kiepsko to wychodziło, ale to wynik też złego nagłośnienia. Zespoł gitarowy, gdzie gitary ledwo słychać, a wokal jest przytłumiony to jednak znaczyło, że nie będzie dobrze, to się nie mogło udać. Pograli swoje szybkie kawałki, zwolnili na chwilę na jakieś 2 ballady i potem znów. Co prawda, tłum się najbardziej ożywil, kiedy zaczęli grać „It’s long way to the top”. Wokalista zapytał przed tym kawałkiem czy jest ktoś z Australii i mnóstwo ludzi podniosło ręce. Hiszpanie znają chujowo angielski (serio, czasem nawet zamówienie żarcia w restauracji to problem), więc zakładam, że chyba nie zrozumieli pytania bo ciężko mi sobie wyobrazić, że byłoby przynajmniej paręset Aussies na festiwalu w Hiszpanii. No w każdym razie, w tym momencie publika się ożywiła. Zagrali nieco ponad godzinę i około 22:40 kończyli swój występ.

Ja w tym czasie miałem prawie 2h do NIN, więc czas było zapchać kichę jak zwykł mawiać po wojskowemu kapitan Bednarz. Jak wspomniałem wyżej teren festiwalu jest mniejszy niż Open’er, więc siłą rzeczy miejscówek z żarciem też jest mniej. To nie są z reguły foodtrucki tylko po prostu szereg straganów połączonych ze sobą, gdzie oferowane jest różnego rodzaju jedzenie. A skoro mniej opcji do wyboru niż na takim Open’erze, a sporo ludzi na małej przestrzenie do kolejki ogromne. Niemniej jednak po spożyciu pizzki pepperoni było już po 23 i udałem się pod główną sceną, że zająć godne miejsce na moje pożegnanie z Reznorem. Nie po to leciałem pół Europy, żeby stać gdzieś daleko. O tej porze barierki okupowali die-hard fani i trochę ludzi siedziało na ziemi, ale bez problemu ulokowałem się paręnaście metrów od sceny. Hiszpanie to karłowaty naród, więc nie było obaw, że będzie mi ktoś zasłaniał. Co najwyżej to ja mogłem kogoś wkurwiać, że stoję przed nim.

Równo o 00:25 się zaczęło. Po cichu liczyłem, że zaczną The Beginning of the End zamiast Somewhat Damage. I tak się też stało. Potem już Wish. Także podobnie jak na Open’erze po prostu grubo zaczęli. Sama setlista naprawdę super i było aż 5 utworów wymienionych w secie względem naszego koncertu. Oprócz wspomnianego The Beginning of the End, w Hiszpanii usłyszałem też Echoplex, 1,000,000, The Good Soldier (bardzo na to liczyłem – zagrali to teraz w Europie tylko dwa razy, tj. w Mediolanie oraz Zurychu) oraz Burn. Mega się bawiłem na tym koncercie, gdzie było srogie nagłośnienie (Jet to nie dostał na pewno połowy tego co NIN miał grając na tej samej scenie). Reznor z kolei ograniczył się tylko „Thank you” i przedstawienia zespołu. Nie było kompletnie żadnej interakcji z publiką i porównując trzy koncerty NIN to mogę powiedzieć, że to właśnie u nas było tego więcej. Nawet miałem wrażenie, że Reznor bardziej obserwował ludzi bawiących się przy scenie na naszym koncercie niż teraz w Madrycie. Chyba wjechało jakieś zmęczenie trasą (?). No w każdym razie z każdą minutą czułem coraz większe zadowolenie, że przyleciałem na ten koncert i jednocześnie trochę żal, że nie będę w Lizbonie na ich ostatnim gigu na trasie. Kiedy poleciało Head Like a Hole to aż spojrzałem na zegarek, bo wg planu powinni grać do 2:00, a była dopiero 1:40. Czyli skracają set. Klasycznie, jak zawsze zakończeniem koncertu jest klimatycznym Hurt. Można się rozejść w poczuciu, że NIN do Europy szybko nie wróci. Nie liczę na trasę w 2026. Będę bardzo mile zaskoczony, jeśli tak by było, ale szczerze wątpie. Podsumowując to zaliczając 3 koncerty NIN usłyszałem w sumie 59 utworów, w tym aż 34 unikalne. Właśnie dlatego chciałem za nimi pojechać, bo wiedziałem, że mocno mieszają te setlisty. Szacunek. Koncerty NIN nie tylko pod kątem produkcyjnym, ale też pod względem setu, to nie jest odjebanie pańszczyzny na zasadzie zagranie tego samego, w tej samej kolejności z odegraniem tych samych gadek i zachowań każdego wieczoru (patrz: Godsmack).

Wracając do festiwalu to, gdy na telebimach wyświetlono napis NIN to ja szybko w tył zwrot i ewakuacja. Ludzi było na pewno mniej niż rok temu na Pearl Jam. Swoją drogą to było dokładnie rok temu, czyli 11 lipca. Wnioskuję, że było mniej bo stojąc teraz dużo bliżej sceny niż rok temu, wydostałem się z festiwalu bardzo szybko. Rok temu długo mi to zajęło, a stałem nieco dalej. W każdym razie opuszczałem festiwal w pędzie, żeby jak najszybciej znaleźć się w metrze, które miało mnie zawieźć na Sol. Kiedy mijałem bramy festiwalu przechodziłem obok Ouigo Stage, gdzie swój koncert kończyli Foster The People. Zakładam, że kończyli, bo grali akurat Pumped Up Kicks i to właśnie przy akompaniamencie tego utwór opuszczałem Mad Cool.

Także teraz to już z pewnością w tym roku nie zaliczę żadnego tak dużego eventu na paredzesiąt tysięcy osób. Może i dobrze. Kolejne koncerty, które mam w planie są już klubowe lub halowe (np. Torwar) lub mniejsze gabarytowo festiwale (Inside Seaside czy Summer Dying Loud). Robota w każdym razie jest wykonana. Podsumowując zatem to wyszło 18 koncertów w ciągu tych 3 tygodni. Teraz kilkanaście dni luzu do kolejnego gigu.

19/06 – Fisz Emade Tworzywo, TV On The Radio (Tauron Music Festival, Katowice)
22/06 – Neil Young and The Chrome Hearts, Peter Sommer (Kopenhaga)
29/06 – Nine Inch Nails, Boyz (Amsterdam)
02/07 – Massive Attack, Wojtek Mazolewski, Rufus Du Sol (Open’er Festival, Gdynia)
03/07 – Nine Inch Nails, Lola Young, Kaska Sochacka (Open’er Fesival, Gdynia)
04/07 – AC/DC, The Pretty Reckless (Warszawa)
11/07 – Nine Inch Nails, Jet, Future Islands, Alaniss Morisette (Mad Cool, Madryt)

Cóż rozpisałem się w chuj, nie wiem czy ktoś to przeczyta, ale ja spisując to wszystko udokumentowałem sobie wspomnienia i zebrałem je w całość, co pozwoli mi dokładniej pamiętać ten konkretny czerwcowo-lipcowy trip. Elo!
https://www.last.fm/user/kamooo

Awatar użytkownika
Shedao Shai
-#Nomad
-#Nomad
Posty: 5255
Rejestracja: śr cze 01, 2011 8:30 pm
Skąd: Wrocław

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: Shedao Shai » ndz lip 13, 2025 8:03 pm

Przeczytałem. Zajebista relacja. Mocno zazdroszczę. Dużo dobrego :)

pz
-#Administrator
-#Administrator
Posty: 20509
Rejestracja: śr maja 07, 2014 12:56 am
Skąd: z Sanatorium

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: pz » ndz lip 13, 2025 9:04 pm

Ja również. Jak zwykle dobrze się czytało. Fajne wypady, ale jak czytałem o tym wstawaniu o 4 (to jeszcze ok dla mnie) i potem jechaniu samochodem do 3, to aż się zmęczyłem. To drugie już bym pewnie skończył na jakimś drzewie, ale jeszcze kilka lat temu też się udawało tak zapierdzielać :)

01: Turbo 02: Turbo, Saxon, NK 03: Turunen/Hietala, Skunk Anansie, Helicon, Turbo, Zalewski 04: NK, Dool, Moriah Woods, Primordial, Blood Incantaion 05: Iron Maiden 06: Iron Maiden, Mystic, Springsteen, Rock the Square, Dead Dasies 07: Muse, Linkin Park, Judas Priest, Uriah Heep 08: Soen, Turbo 09: G.Hughes 10: Venflon, Internal Quiet, Helloween, Halestorm 11: R.Romero + Gus G., Uriah Heep, NK, Internal Quiet 12: Bryan Adams, NK

Awatar użytkownika
manichean
-#Long distance runner
-#Long distance runner
Posty: 836
Rejestracja: sob kwie 23, 2022 4:35 pm

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: manichean » ndz lip 13, 2025 10:04 pm

Ogromniasta relacja, fajnie się czytało. Zabawne, bo na Tauron Nowa Muzyka wybrałem się akurat na sobotę z uwagi na Underworld, a przy wyborze NIN jednak padło na Wiedeń :D Zazdroszczę, że jeszcze dwie sztuki z tej trasy wyrwałeś, bo przy takich rotacjach setów, utworów do odhaczenia jest co nie miara. No trudno, będzie się czyhało na przyszłe daty.
10 Opeth (Krk), Sting (Krk)
11 Ciśnienie (Krk), Hate (Krk), Swans 1 (Waw), Swans 2 (Berlin)?)

Awatar użytkownika
blackcocker
-#Moderator
-#Moderator
Posty: 11996
Rejestracja: czw cze 14, 2018 9:04 pm
Skąd: HerbacianePolaBatumi

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: blackcocker » ndz lip 13, 2025 11:36 pm

Super relki - uwielbiam takie pisanie o wszystkim wokół, z mięskiem i dużą ilością odczuć - sam zawsze próbuję tak pisać :D co do NIN to muszę się za nich w końcu porządnie wziąć, kiedyś próbowałem i mi się podobało, ale nie miałem wtedy wystarczająco czasu, żeby w nich wejść, a to jednak taki zespół, który chciałbym pochłonąć. A nie ukrywam, że relacja kama i manicheana mnie mocno zmotywowały. No i te rotacje setów - giga sprawa :D
Chociaż jak wspomniałem na początku bardzo lubię to zmęczenie koncertowego. Daje mi to poczucie, że zyje.
A co do tego... 100000% zgody - mam identycznie to samo. Gdy znajomi, rodzina pytają po co sobie to robię. Ba, sam mam takie przemyślenia, szczególnie po kilkutugodniowych maratonach jak ostatnio od kwietnia do początku lipca (i to nie tylko koncerty, po prostu ciągle coś się działo i na dupie usiedzieć nie mogłem) - po co ja to sobie robię zamiast siąść i odpocząć i zaoszczędzić trochę kasy? :D moją odpowiedzią jest zawsze to, że po prostu to lubię i czuję, że żyję na pełnej :D pozdro :pijak:
#blackcocker2023

Najlepszą prozę pisze życie.
Ostatni jest wtedy, kiedy idziesz rzygać.
Nic nas nie zatrzyma.
Jak się ma dupę, to trzeba powiedzieć "dupa".

09: Zalewski, Dżem, Organek, Coma
10: IQ, Parcels, Ashes of Ares, Opeth, Opeth, Opeth, Eivør, Wolvennest, Helloween
11: The Night Eternal, Ciśnienie, Kaelan Mikla, Rome, Candlemass, Youth Novels, Mag
12: Zalewski, Acid Drinkers

***OFFICIAL PAULINA DAMASKE FANKLUB***

Awatar użytkownika
johnny_o
-#Rainmaker
-#Rainmaker
Posty: 6259
Rejestracja: śr sty 24, 2018 10:28 am

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: johnny_o » pn lip 14, 2025 3:22 pm

Super robota, łyknąłem z przyjemnością :) A zdjęcie - złoto!

Awatar użytkownika
Shedao Shai
-#Nomad
-#Nomad
Posty: 5255
Rejestracja: śr cze 01, 2011 8:30 pm
Skąd: Wrocław

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: Shedao Shai » czw lip 17, 2025 2:57 pm

Postanowiłem opisać swoje ostatnie wojaże koncertowe. Uwaga, będzie dużo offtopików. Właściwie to lepiej tego nie czytać, nie marnujcie czasu xD

Początek czerwca zapowiadał się dla mnie bardzo intensywnie. Od poniedziałku do soboty codziennie miałem być na jakimś koncercie. Wyszło inaczej, no ale o tym potem, bo najpierw chciałbym się nieco cofnąć w czasie.

W maju koncertowałem niewiele. Byłem na Arenie w Piekarach Śląskich (fajny koncert), a tak poza tym to był luz, z dwóch powodów: po pierwsze, bo nic takiego z listy must-see wtedy się nie działo, a po drugie, bo nie chciałem nadużyć cierpliwości żony, która jest spora, no ale jednak jak męża nie będzie lwią część czerwca, bo koncerty, to może nie przeginać pały i w maju lepiej być bardziej dostepnym :D Zaczęło mnie jednak w końcu nosić, miałem niedostatek koncertowych wrażeń i zacząłem się rozglądać za czymś, co by ich trochę zapewniło, a przy okazji nie wydrenowało ekstra portfela. No i znalazłem.

Tutaj mały przerywnik. Jestem bardzo dobrym przykładem twierdzenia, że możesz zabrać chłopaka z Polski powiatowej, ale nigdy nie wyciągniesz Polski powiatowej z chłopaka. Innymi słowy, urodziłem się i wychowałem w takim mieście średniej wielkości i to w takich czuję się najlepiej. I mam ogromny sentyment do lokalnych imprez typu dni miasta, takich wiecie, festynów dla każdego. To na takich imprezach przeżywałem swoje pierwsze najebki, różne przygody o których lepiej dziś nie wspominać i tak dalej. Nie trzeba mi wiele, żeby mnie na taką zachęcić. No więc tak siedziałem w domu, przeglądałem sobie internety i znalazłem - w najbliższy weekend miały się odbywać Dni Obornik Śląskich, a na nich koncert Darii ze Śląska, którą od jakiegoś czasu chciałem obejrzeć, ale nie na tyle, żeby zapłacić za bilet i wybrać się na jakąś klubówkę we Wrocławiu. Plus taki, że do Obornik mam jakieś 20 minut. Dosłownie we Wrocławiu są miejscówki, do których jadę dłużej, nierzadko dwukrotnie albo i więcej (np. Hala Stulecia, o Łączniku nie wspominając). To się wybrałem.

Na miejscu idealny klimat Polski powiatowej. Stoiska z piwem, grille, food trucki, karuzele, mnóstwo atrakcji dla dzieci, wśród publiki cały przekrój wiekowy i społeczny. Poczułem klimat, stwierdziłem: ogień, lecę po piwo. No i wziąłem sobie piwo - okazało się, że jest po 15 zł, więc nie było ognia, skończyło się na jednym xD Brutalne przypomnienie że już nie jest 2005 rok. Siadłem sobie przy stoliku, powoli sącząc je przy promieniach stopniowo zachodzącego słońca i czekając na koncert. Daria wyszła punkt o 19:30 i zagrała solidny (jak na taki festyn) set 14 kawałków, zawierający po połowie piosenki z jej debiutanckiej płyty oraz te z nadchodzącej, drugiej. Trafiła się jakaś premiera. Koncert mi się bardzo podobał, nawet bardziej niż jej kawałki słuchane studyjnie. Klimatyczny, przyjemny występ. Po jego zakończeniu udałem się na langosza z serem (smaczny), obszedłem teren imprezy oglądając sobie co tam mają (przeprowadziłem kontrolę stoisk pod kątem pluszowych Pokemonów - niestety nie trafił się taki, którego moja córa nie ma ;) ), i o 21 na scenę weszły chłopaki z Myslovitz. Jakoś ich tam lubię, lata temu widziałem ich jeszcze z Rojasem, więc zostałem i teraz. Trochę mnie ten koncert umęczon, największe hity zostawili na koniec, a mi się nie chciało zostawać, bo wolałem wrócić trochę wcześniej do domu i iść spać. I tak zrobiłem.

Następnego dnia wstałem i stwierdziłem, że nie mam dość. Znalazłem zatem kolejną imprezę w tym stylu, czyli 24h Rawicki Festiwal Sportu, na którym wystąpić miała Natalia Nykiel. Lubię jej EPkę "ORIGO", kiedyś wybierałem się jak miała grać w Zaklętych Rewirach, ale trasę odwołano i ogólnie dość ciężko jest ją złapać na żywo, największa szansa jest właśnie na jakichś miejskich festynach. Stwierdziłem więc, że oto nadszedł ten dzień :D
Byłem już kiedyś w Rawiczu, wówczas żeby odwiedzić tamtejszy browar (już nie istnieje). Zrobił na mnie wtedy wrażenie książkowego przykładu umierającego miasta powiatowego - biznesy padają, knajpy się zamykają, demografia się starzeje, liczba pustostanów i ruin rośnie.
Pociąg do Rawicza to - w zależności od tego, jaki się wybierze - jakieś 30-50 minut, a więc już ciut dłuższa wyprawa niż do Obornik. I z samego dworca na teren imprezy szło się jeszcze jakieś 25 minut (zapomnijcie o komunikacji miejskiej). Rozważałem taksówkę, ale stwierdziłem że bez przesady, zrobię sobie spacerek. Była ładna pogoda, przeszedłem się, było przyjemnie. Teren imprezy był mniejszy niż w Obornikach, ale też otoczony róznymi budami i karuzelami (i - z jednej strony - więzieniem). Ludzi też było mniej. Wziąłem sobie piwko - tu za 12 zł, więc już znośniej. Przysiadłem na ławce, popiłem, odpocząłem, wziąłem kolejne piwo, i tak doczekałem godziny 20:30 gdy na scenie pojawiła się Natalia. Ten koncert również mi się podobał. Zrobiła nam przegląd swoich największych hitów, trafiła się też "Quya" z ORIGO. Ogólnie uważam, że dziewczyna się trochę marnuje, bo poszła w miejskie festyny przetyka ne występami w telewizji i gościnnymi rolami w jakichś projektach typu tribute, a ma talent i potencjał żeby być piosenkarką zapełniajcą kluby. No cóż. Udało się w końcu zobaczyć. Wychodziłem akurat, gdy kończyła bisy, bo czas już był ruszyć w długą drogę na dworzec i ostatni sensownie jadący pociąg do Wrocławia. Ten akurat był pospieszny, więc udało się jakoś po 23 już lądować w śpiulkolocie. To tyle z moją przygodą z Polską powiatową w tym roku. W przyszłym rozeznam się mocniej, może się uda zaplanować więcej. Nie dość, że fajny klimacik, to w uczciwej cenie, czyli darmo.

Minęło kilka dni, maj się kończył, a mój wyjazd nadchodził wielkimi krokami. W piątek w Ciele grała Anfisa Letyago - DJka z Włoch. Problem był natury tej co zawsze przy takiej muzyce, czyli czasówka. Zaczynała grać o 1 w nocy. Ja pierdolę. O tej porze to ja się uroczo przewracam z boku lewego na prawy, a nie szaleję poza domem. No ale dość mocno chciałem ją zobaczyć, obczajałem kilka jej setów na Youtube i czułem, że może być dobrze. I lubię chodzić do Ciała, to klimatyczne miejsce. I pomaga, że zaraz obok PKSu, skąd mam nocne do domu. To się dobrze zgrywało.
Wtem! Zatrybiło mi, że to się może zgrać jeszcze lepiej. Tego samego dnia w Liverpoolu grali Inquisition i Demonical. Wcześniej rozważałem ten koncert, ale bilety za chyba 130 zł trochę mnie zniechęciły, a potem sobie przypomniałem że Black Silesia czasówki lubi tak ustawić, żeby czasem nie skończyło się o jakiejś ludzkiej porze. No ale skoro i tak miałem być na mieście... okazało sie, że jest dokładnie tak jak myślałem - Demonical miało zacząć o 21, Inquisition o 22:30 i grać godzinę. Normalnie bym powiedział, że pojebało, a tak to idealnie mi pasowało na przeczekanie wieczoru do 1. Nie dość, że zobaczę sobie dwa fajne zespoły, to czymś się zajmę, bo gdybym siedział w domu to tak nie wiadomo co robić, człowiek by się już położył, a tu nie bardzo, po koło północy trzeba wyjść. Idealnie. Do tego udało się kupić od kogoś bilet za stówkę. Więc na spontanie udałem się do Liverpoolu, który był zatłoczony jak to Liverpool, jebało potem jak to na klubowym koncercie metalowym. Kto był w Liverpoolu, ten wie, że tam o to nietrudno. Stanąłem właśnie koło takiego śmierdzącego kuca, kwestionując nieco swoje wybory życiowe, no ale po Demonical się relokowałem. Piwa tam nie wziąłem, ani mi się nie chciało przeciskać do baru i potem stać w niemałej kolejce. Demonical dało świetny koncert z setlistą koncentrującą się na "Mass Destroyer" + największe hity (o ile w ich przypadku można mówić o hitach xD). Chyba mi weszło lepiej niż Inquisition. Ci drudzy się spóźnili 10 minut i dali pięćdziesięciominutowy występ. No trochę leniuszki, czułem że mogli jeszcze wcisnąć kilka kawałków. Jakościowo okej, setlista bardzo przekrojowa. Fajnie było ich zobaczyć, ale nie planuję powtarzać tego doświadczenia. Pod koniec koncertu poszedłem sobie siąść przy palarni na lewo od sceny. No i tak siedzę, odpoczywam, a tu nagle cisza na scenie a koło mnie wybiega typ z facepaintem i gitarą. Znaczy, Dagon, bo koncert się właśnie ku mojemu zdziwieniu skończył xD Obok mojego krzesełka zdybali go fani i zaczęli prosić o fotki i autografy, ja się trochę poczułem nieswojo bo nic od niego nie chciałem, a tu nagle otoczony przez tłum. No to się przepchałem i wyszedłem na zewnątrz klubu. Do Anfisy była jeszcze godzinka z hakiem, więc spokojnym krokiem udałem się w kierunku Ciała z postojem w McDonaldzie na dworcu. Posilony, udałem się na miejsce i tam niemiła niespodzianka - do wejścia dwie kolejki: dla tych z biletem i dla tych, którzy dopiero chcieliby go kupić. Ta pierwsza ogromna, ta druga praktycznie żadna. Ja bilet już miałem. Super przemyślane, jeśli kupujesz z wyprzedzeniem to w nagrodę możesz sobie postać w kolejce. No więc postałem, posłuchałem (czy tego chciałem czy nie) wynurzeń najebanych sąsiadów z kolejki, aż w końcu wszedłem z jakimś kwadransem zapasu. Odwiedziłem na chwilę mniejszą scenę, w środku klubu, gdzie grał... a nie pamiętam kto, nie podeszło. W końcu przemieściłem się na dziedziniec i strategicznie zająłem miejsce blisko barierek. Anfisa wyszła punktualnie o 1 i dała naprawdę dobry występ. Plus zdobyła mój szacunek, bo obserwując ją z bliska widziałem jak tam wywija na sprzęcie, to prawdziwa DJka a nie taka "plug in pendrive and push play" xD Dobrze się wybawiłem, choć nie zostałem do końca, bo ok. 3 zaczęły mnie już boleć nogi, a o senności nawet nie wspominam bo to chyba oczywiste. Więc zawinąłem się na nocny autobus do domu.
Podsumowując, był to fajny wieczór. Black metal i techno - miks niecodzienny, ale wszedł dobrze.

Nadszedł w końcu poniedziałek i mój długo wyczekiwany wyjazd. I tu mały twist, bo swój wyjazd do Berlina rozpocząłem od wyjazdu do Warszawy. 2 czerwca w Progresji grała Poppy, którą od dłuższego czasu chciałem zobaczyć, a od czasu premiery jej ostatniej - fantastycznej - płyty - była to chęć naprawdę duża. Więc dorzuciłem ją na przodek planowanego wyjazdu. Jakoś koło południa zapakowałem się do Flixbusa i udałem do naszej stolicy. Koncert organizowały kurwy z LN, więc już czułem nosem 50 zł za depozyt, bo miałem ze sobą plecak (jechałem w końcu na tydzień). Na szczęście, na dworcu zachodnim są szafki na bagaż, więc go tam zostawiłem. Taka przyjemność kosztowała mnie 25 zł, więc zawsze coś zaoszczędzone, no i nie dalem dorobić LN. Blisko szafek, tam z tyłu dworca, jest taka knajpa która wygląda jak rodem przeniesiona z lat 90., więc oczywiście stwierdziłem, że muszę tam zjeść. Zamówiłem sobie hamburgera za... nie pamiętam, ale jakieś 10-12 zł. Miła pani za ladą ostrzegła mnie, że "to taki hamburger w starym, dworcowym stylu, a nie taki jak teraz są popularne, kraftowe". Uśmiechnąłem się, pokiwałem głową i odpowiedziałem, że dokładnie o taki mi chodzi. Zjadłem go - był dokładnie taki, poczulem się jakbym się cofnął w czasie o 20 lat. To dobre uczucie. Miałem do koncertu jakieś dwie godziny, więc za mało czasu żeby odzywać się do kogoś znajomego z Warszawy, a i też miałoby to swoje konsekwencje alkoholowe, których nie chciałem, mając w perspektywie nocną podróż do Berlina. Obczaiłem sobie więc, że po drodze, na ul. Kasprzaka jest pub o wdzięcznej nazwie Beer Bar, serwujący czeskie piwo. Fajne miejsce, polecam. Sporo piwek na kranie, ceny wysokie, no ale wówczas nie wybrzydzałem, a jakbym się wybrał na jakieś kraftowe żury to by pewnie było jeszcze drożej. Wziąłem svetlą 12 z Kounickiego pivovaru, która w upale, po podróży, weszła mi jak woda. Więc powtórzyłem to doświadczenie, po czym udałem się na tramwaj do Progresji. Prognoza pogody na cały tydzień zwiastowała dużo deszczu i burz, więc zajrzałem jeszcze do tego centrum handlowego przed klubem w poszukiwaniu jakiejś peleryny. Udało się w Pepco - trzeba było tylko odciąć metkę "Pepco women" i g i t xD Schowałem ją sobie pod krzaczkiem przy Progresji i odebrałem po koncercie.

Czasówka koncertu była bardzo przyjazna, bo Poppy miała zaczynać o 20. O 19 wszedł support - polski Last Penance. Dali radę, nieźle pasowali stylistycznie jako rozgrzewacz. Klub był dość pełny.

Sam koncert Poppy to niezła okazja, bo jej trasa po Europie składała się z:
- występów z Babymetal - z nimi dwa tygodnie wcześniej też wystąpiła w Polsce, w Krakowie. Planowałem się wybrać na ten występ, ale zmieniłem plany kiedy ogłoszono jej solowy koncert w Warszawie. I bardzo dobrze, bo w Krakowie miała tylko półgodzinny slot - 7 plosenek. Plus Babymetal jest absolutnie koszmarny.
- występów festiwalowych.
I między to nasze LN wetnęło koncert klubowy. Potem jeszcze dodano taki występ na Słowacji i gdzieś jeszcze, niemniej była to wciąż całkiem unikalna okazja na pełniejszy niż w innych krajach set.

Wspomniałem o czasówce. Miała zaczynać o 20, a zaczęła o 19:50 :D I co tu dużo mówić, to był show-petarda. Obecna inkarnacja Poppy, jakiś taki mix metalcore'u i synthpopu wypada świetnie na żywo. Wulkan energii, jak dziewczyna wydrze ryja to nie ma co zbierać. Było krótko (1h i 5 minut), ale tu nie mam pretensji, to intensywny występ, taki któremu przeznaczone jest być krótkim. Publika reagowała bardzo entuzjastycznie, myślę że wszystko tu wyszło dobrze. Liczę, że z kolejną płytą też do nas wróci, chętnie powtórzę to doświadczenie. Poppy jest super. Koniec nastąpił tuż przed godziną 21, co by mnie wielce ucieszyło, gdybym mieszkał w Warszawie i wracał do domu. Niestety, było inaczej. Zamiast tego udałem się na tramwaj na dworzec zachodni, gdzie nastąpił reunion z moim plecakiem ze skrytki. Następnie dwie godziny czekania w otoczeniu lokalnej żulerni i czytania książki. Na wszelki wypadek ustawiłem sobie budzik na za-dziesięć-autobus, bo już oczy się nieco kleiły xD, ale dotrwałem aż pojawił się on, zielony zbawiciel w którym mogłem się rozwalić na fotelu i iść spać. Słuchawki na uszy, opaska na oczy i osiem godzin później wypoczęty Shedao budzi się w kraju okupanta. Godzina 9, checkin w hotelu od 14, to co by tu porobić? Podjechałem sobie do kebabu Mustafa, może kojarzycie, bo jest to dość sławne miejsce, często w gastroświatku stawiane jako wzór kebabowni. Często u nas kebaby są zestawiane z tymi Berlińskimi, wiecie: dobre, ale nie takie jak w Berlinie, paanie, tam to pojadłem. Kolejki do kebaba tam też są owiane legendą, ludzie czekają na niego po godzinę, dwie. No więc chciałem się przekonać o co chodzi. Okazuje się, że we wtorek o 10 kebaba nie chce tam kupić nawet pies z kulawą nogą, więc podszedłem i kulturalnie zamówiłem swoją porcję. Menu bardzo zwięzłe, tanio (6 EUR z hakiem, nie można płacić kartą), samo miejsce wygląda jak obskurna buda jakich u nas wiele - albo wręcz gorzej, instagramiary muszą być zaskoczone i zawiedzone. Jak już zapewne wywnioskowaliście z tego wywodu, obskurna buda to klimat w którym czuję się idealnie, więc kulturalnie siadłem na jedynej ławeczce w okolicy, po szybkiej chwili dostałem swojego kebaba (spora porcja!) i niestety... chciałbym móc tu po hipstersku poszpanować, że miejsce przereklamowane, w ogóle nie wiadomo o co chodzi z jego renomą, ale ten kebab ujebał mi dupę przy samych udach, to chyba najlepszy kebsik jakiego w życiu zjadłem. Mięso było fenomenalnie przyprawione, tu musiały wjechać jakieś arabskie przyprawy o których przeciętny Polak nie ma pojęcia. Do tego bardzo mało tłuszczu, to był lekki posiłek. Świeże warzywa miło dopełniły obrazu kebaba idealnego. Aż głodnieję, jak go sobie wspominam.

No więc zjadłem tego kebabika, pogoda była z gatunku 30 stopni i prażące słońce, co złożyło się na prostą potrzebę... napiłbym się. Sprawdziłem sobie więc mapkę browarów, bo tych w Berlinie jest kilkanaście (może nawet 20+, nie chce mi się teraz liczyć), z czego zaliczone mam jakieś 60%. Więc wciąż jest co odkrywać. I tak się stało, że całkiem niedaleko znajdował się browar Heidenpeters, położony w podziemiach starej (ale działajcej) hali targowej. W tejże hali miał on też swoje stoisko z wyszynkiem, które otwierało się odpowiednio wcześnie. Jasna sprawa. Poświęciłem kilka minut na obejście tej hali, bo było to mega klimatyczne miejsce: ze stoiskami handlowymi, ale też były miejsca lejące np. lokalne wina czy sprzedające mocniejsze alkohole okolicznych wytwórni. Ale mnie interesowało co innego. Znalazłem w końcu stoisko Heidenpetersa, gdzie za barem akurat stał właściciel z którym uciąłem sobie pogawędkę. 12 kranów, ceny standardowe (~6 EUR duże, ~4 EUR małe). Skusiłem się na Easy Gose oraz oczywiście Pilsa. Oba pyszniutkie. Godzina wciąż była wczesna, czas checkinu jeszcze nie nadszedł, więc podjechałem sobie do Pałacu Charlottenburg. Obszedłem cały, pooglądałem, poczytałem o nim, ładne miejsce. Dobra, nie będę udawał że taki ze mnie pasjonat zwiedzania - po drugiej stronie ulicy był kolejny browar, Lemke am Schloss i to był mój główny cel tamże. Ofertę Lemke już znam, bo mają drugą miejscówkę bliżej centrum, ale na szczęście ich menu piwne jest bardzo bogate i wciąż nie ze wszystkim tam się zapoznałem. Na zaspokojenie pragnienia (słońce wciąż prażyło niemiłosiernie) wziąłem sobie Berliner Perle, czyli klasycznego lagera, ale on zniknął bardzo szybko, więc na drugą nuszkę weszło Waldmeister Weisse - piwo z gatunku berliner weisse. Być w Berlinie i nie napić się berliner weisse? No może niektórzy, ale nie ja. Było pyszne. Potem w końcu stwierdziłem, że czas udać się do dzielnicy Spandau, gdzie położony był mój hotel. I to właśnie tam, idąc już pod hotel, miało miejsce wydarzenie które przekreśliło moje plany na caly tydzień (a i miesiąc) - nie zauważyłem małego krawężnika, źle stanąłem i złamałem nogę. Nie był to mój pierwszy uraz stopy, więc od razu wiedziałem, że nie jest dobrze, że to nie sytuacja z gatunku "a, odpocznie trochę, obłoży się lodem i będzie git". W sumie, siedzę w pracy i mi się nudzi, więc opiszę wam moje poprzednie złamania nogi. Lojalnie ostrzegam, kolejny akapit to już będzie offtop w offtopie xD

W 2006 roku brałem udzial właśnie w jakiejś miejskiej imprezie w moim mieście powiatowym. Miałem 17 lat, więc bycie napierdolonym jak szpadel było moim głównym zainteresowaniem i życiową ambicją. No i tak właśnie było tamtego wieczora, w stanie mocno wskazującym chodziłem po boisku szkolnym (nie mojej szkoły) gdzie wprowadzaliśmy się w stan mocniej wskazujący, i wszedłem w jakąś dziurę w nawierzchni. Doszedłem do domu mniej więcej niewzruszony, ale następnego dnia - noga cała opuchnięta, chirurg, gips, miesiąc wycięty z życia. Co gorsza, był to miesiąc wakacji.
Rok później dorobiłem się swojego kolejnego urazu nogi. Okoliczności były zupełnie inne - byłem trzeźwy, godzina była poranna, a ja biegłem na autobus do domu, urwawszy się właśnie z lekcji. Złe stanięcie na krawężnik (jak w tym roku), noga nie złamana, ale coś tam skręcone, czy uszkodzone, nie pamiętam dokładnie, ale gips na sześć tygodni. Wtedy się cieszyłem, bo była połowa września, klasa maturalna, więc niechodzenie do szkoły przez 1,5 miesiąca było fantastycznym wynikiem xD Siedziałem sobie, piłem po nocach piwo (dostarczane mi przez troskliwego kumpla z sąsiedniego bloku) i oglądałem seriale. High life. Była też negatywna strona tego wszystkiego, przez siedzenie tyle czasu na dupie i obżeranie się przytyłem 6 kg i rzuciła mnie ówczesna dziewczyna xD I to nie tak, że zrobiłem się gruby, o nie - wcześniej byłem chudzielcem, więc po prostu nabrałem trochę masy i wyglądałem "normalniej", na brzuchu zrobiło się trochę tłuszczu, ale tamta dziewczyna to był taki fit freak, zdrowe jedzenie i sport esencją jej życia, więc nie umiała tego znieść no i elo xD Dopiero po czasie uświadomiłem sobie, jak mocno miała nie pokolei w głowie (ew. wersja dojrzalsza: jak niedograni byliśmy), ale uraz mi pozostał, zawsze już później unikałem fit dziewczyn. Jezu, po dziś dzień pamiętam jak raz mi strzeliła focha bo czekając na nią zjadłem se kebaba. Jak ja mogę tak o siebie nie dbać xD
No ale muszę jej oddać sprawiedliwość, obecnie zbliża się do 40tki i wciąż wygląda świetnie. Tylko co to za życie, jej chłop pewnie ma już depresję.
Wracając do moich nuszek. Potem 18 lat spokoju, zero urazów, innych części ciała też udało mi się nie złamać. Aż nadszedł ten Berlin i przeklęty krawężnik. Dobra, wracając do tematu.

Dokuśtykałem się do hotelu, zameldowałem, położyłem na łóżku, Tak leżałem ze dwie godziny, mając nadzieję że przestanie boleć. Wiecie, niby wiedzioł ale się łudził. Niestety. Zbliżał się czas decyzji. Na dziś miałem w planach koncert Blue Oyster Cult. Zespół ciężki do wyhaczenia, w Polsce nigdy nie grał. A to jeden z w sumie niewielu klasyków rocka, których nie widziałem. Niestety... ja nie umiałem dojść z łóżka do kibla, a gdzie tu rozważać podróż na drugi koniec Berlina i uczestnictwo w koncercie? Logika i odpowiedzialność same podpowiadały decyzję. Na szczęście, nie jestem odpowiedzialny, więc jakoś się zebrałem, wcisnąłem nogę do buta (łatwo nie było) i kroczek po kroczku, gdzie każdy kroczek bolał jak sam skurwysyn, poszełem na autobus. Potem przesiadka w metro, i wysiadłem juz niedaleko miejsca koncertu. Niestety, nie było dobrze. Skalę problemu niech zobrazuje Wam to - google pokazywały mi 7 minut dojścia do Tempodromu. Ot, dojść do końca ulicy, skręcić w lewo i jesteś. Przeszedłem ten dystans w 35, ledwo żywy ze zmęczenia i bólu. Ale, kurwa, dałem radę. Pewnie niejedna osoba spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale wówczas mnie to zupełnie nie obchodziło. Znalazłem swoje krzesełko, siadłem. I tu mały przerywnik - miejsce koncertu, czyli wspomniany Tempodrom, zrobiło na mnie dobre wrażenie. Hala nie jest taka duża, a dobrze skonstruowana, nawet z mojego (oczywiście) biedackiego miejsca widziałem scenę fantastycznie. W przyszłości fakt, że jakoś koncert odbywa się w Tempodromie, będe odczytywał jako argument "za" żeby się na niego wybrać.
Supportu nie było. O 20:05 na scenie pojawili się starsi panowie dowodzeni przez Bucka Dharmę, którzy zafundowali nam świetne, trwające 1h 45 min. show będące przeglądem wielu dekad działalności BOC. Dwa największe hiciory - "Godzilla" i "(Don't Fear) The Reaper" zostawili na koniec głównego seta. Dobra decyzja, to robiło wrażenie i zapadało w pamięć. Było warto. Chciałbym powiedzieć, że bawiłem się świetnie, ale mój stan i jego możliwe implikacje mocno siedziały mi w głowie, byłem zestresowany i rozważałem możliwe warianty przyszłości. Zaczynało do mnie docierać, że następne dni nie będą wyglądały tak, jak sobie zaplanowałem. A plany były grube: codziennie jakaś wycieczka w głąb Niemiec, pod wieczór koncert, na jedną noc zaplanowałem sobie eksplorację najsłynniejszych klubów techno. Berlińska scena jest w tym światku legendarna, chyba najważniejsza na całym świecie. Koncertów zaplanowanych na kolejne dni ani tu nie wymieniam, bo mam nadzieję że z czasem zapomnę co miałem zobaczyć, a się nie udało.
No, w każdym razie. Ruszyłem w drogę powrotną na metro i do hotelu. Znów zajęło mi to mnóstwo czasu. Położyłem się spać, spałem wbrew wszystkiemu świetnie (zmęczenie zrobiło swoje), ale rano uderzyła przykra rzeczywistość - z nogą nie jest lepiej. Przebookowałem sobie flixa do Wrocławia z niedzieli na za parę godzin, umówiłem sobie na popołudnie ortopedę i zszedłem na śniadanie. Pojadłem, było pyszne, więc tym bardziej zrobiło mi się żal, że nie spędzę tam kolejnych kilku dni, tylko muszę wracać. Zagadałem na recepcji, czy mogę liczyć na zwrot chociaż części opłaty skoro już wyjeżdżam. Pani była miła, obiecała że przekaże sprawę kierownictwu, ale oczywiście gówno z tego wyszło. Rozumiem to, nie mam pretensji. Ogólnie popłynąłem na tym wyjeździe jakieś 2000 zł - niewykorzystany koszt hotelu, parę biletów na dojczebany których nie mogłem zwrócić, flixy które wprawdzie można zwrócić, ale dostajesz tylko mały % należności i to w formie bonu. Sporo, ale znacznie bardziej bolały utracone wydarzenia, niż pieniądze.
Dalej - kuśtykanie na busa, na metro i na dworzec. Czasem, gdy noga już nie dawała rady, skakałem na drugiej xD więc z perspektywy osoby trzeciej musiało to wyglądać zabawnie. No ale mi do śmiechu nie było. Potem Flix, we Wrocławiu odebrała mnie żona i prosto z dworca zawiozła do ortopedy. Tam prześwietlenie i szybka diagnoza. Będąca zarazem wyrokiem, bo jego konsekwencją było przepadnięcie mi kolejnych wydarzeń. Znów - nie wymieniam, liczę na ich zapomnienie.

Dalsze dni to było siedzenie w domu, dochodzenie do siebie, wygrzebywanie się z doła psychicznego. Mocno mnie to dojechało, bo nienawidzę tak "tracić" koncerty, a i nie mam w tym uczuciu sporego doświadczenia, bo jak mi na czymś zalezy, to choćbym stanąl na głowie, ogarnę. Tu po prostu nie było takiej opcji. Częśc biletów sprzedałem (pozdro, kam!), część przepadła. Wjechał miesiąc L4, więc była okazja na odpoczynek, relaks. Gdzieś około 5 dni po złamaniu zainstalowałem sobie Clair Obscur: Expedition 33, i od tego momentu zacząłem się czuć lepiej bo to fenomenalna gra (tak powtarzam, bo pewnie część z Was nie śledzi tematu o grach. Zagrajcie w to!!!). Jednak dalej psychicznie było mi źle, aż w końcu żona zacżęła mnie mieć trochę dość (nie dziwię się), zaczęła dopytywać czy coś by mi poprawiło humor. Powiedziałem że tak, jakby mi się udało pojechać na Springsteena do Pragi to by mi było lepiej xD Akurat na niego wciąż bilet miałem, bo to papier, nie sprzedałem go (jeszcze), plus ociągałem się z tym, bo to taki przypadek gdzie głowy się nie da, czy będzie jeszcze okazja go zobaczyć.. szczególnie po takiej cenie. Uzgodniliśmy, że jeśli uda mi się ogarnąć przejazd na koncert taki, żebym mógł do minimum ograniczyć chodzenie, to pojadę. I tak właśnie zrobiłem. Szczegółowa relacja była już w temacie o Springsteenie, więc nie będę się powtarzał. Wyjazd wyszedł, na pewno mi to dobrze zrobiło na psychikę, że nie wszystko mi przepadło.

Minęło kilka dni, ja juź złapałem wiatr w żagle i się zaczęło kombinowanie... za kilka dni był kolejny koncert, na którym mi zależało. Ale najpierw - czas na kolejny przerywnik. Siadajcie, zróbcie sobie kolejną kawkę, opowiem wam o tym, jak próbowałem zobaczyć na żywo Elę Minus.
Ela Minus to muzyczny pseudonim Gabrieli Jimeno Caldas, producentki muzycznej z Kolumbii (obecnie mieszkającej w USA). Poznalem jej twórczość w 2022 roku. Regularnie śledzę artystów ogłaszanych na OFF Festivalu, jako że mało z tego znam, a bywają tam niesamowite perełki. Takie, które poznaję, i potem jest upsss... grali w Polsce raz, na Offie, 3 lata temu, ale zjebałem że ich wtedy nie znałem. No i w 2022 ogłoszono w lineupie m.in. Elę. Promowała swój debiutancki krążek, "Acts of Rebellion". Wszedł jak złoto. Właściwie po pierwszym przesłuchaniu wiedziałem, że muszę ją zobaczyć, a ona sama wparowała do czołówki moich ulubionych artystów. Przez następne miesiące nakręciłem się jeszcze mocniej. A potem... odwołano jej koncert. Zdenerwowałem się mocno i jednocześnie postanowiłem, że gdy tylko będzie taka możliwość, jadę na nią. Minęło kilka miesięcy i ogłoszono ją na kolejną edycję Offa. Hura! I to jeszcze tego samego dnia, co Slowdive i Spiritualized. Mega podjaranko. Potem trochę mi osłabło, bo na miesiąc-dwa przed festem Slowdive jakoś mi nie wchodziło (a kiedyś wchodziło dobrze), a Spiritualized przesłuchałem lepiej i okazało się, że ich twórczość rozmija się z moimi oczekiwaniami (bardzo mało tam space rocka, za to sporo takiego klasycznego brytyjskiego rocka) - rozczarowałem się. No ale Ela, ELA! Po czym... na parę dni przed festiwalem znów się odwołała XD Wkurwiłem się niemożebnie i nie pojechałem w ogóle. Postanowienie zobaczenia jej było jeszcze bardziej palące, to był mój bezkonkurencjny top 1 do zobaczenia, no po prostu - gdziekolwiek blisko nie będzie, jadę. Nadszedł rok 2024, ze strony Eli było cicho. Nie koncertowała, nie wydawała muzyki. W drugiej połowie roku odżyła, zapowiedziała na styczeń swój drugi album - "DIA", oraz ogłoszono ją jako support przed kilkoma występami Caribou. W tym jeden w Berlinie. Ale trochę się wahałem. Ela daje dwa różne występy - live, gdzie gra swoje piosenki, oraz DJ set, gdzie... no cóż, jest DJką. Pojawiła się na kilku imprezach elektronicznych, gdzie zagrała swoje sety. Fajnie, ale jednak chciałbym ją zobaczyć ze swoim własnym materiałem, w wersji live, a istniała spora szansa, że jako support Caribou będzie to DJ set. Ręka mi zawisła nad kupnem biletu i się wstrzymałem.
Wtem! Ogłoszono jeszcze jeden jej występ w Berlinie - w grudniu, a więc dwa miesiące przed tym z Caribou, na jakimś kameralnym festiwalu. A więc i przed premierą drugiej płyty, co mnie ucieszyło, bo w końcu jak artysta wyda płytę, to potem na koncertach promuje głównie ją, a ja miałem kilka kawałków z pierwszej, na której mi zależało, a drugiej jeszcze nie znałem - a zawsze istnieje zagrożenie, że będzie słabo. Tyle czasu czekać, kombinować, żeby skończyć na koncercie z niesatysfakcjonującą setlistą... też słabo. Więc ten grudniowy festiwal to jak dar boży.
Niestety, bliżej eventu mieliśmy sporo problemów z forsą, pojawiły się nagle duże wydatki i trzeba było bardziej liczyć każdą złotówkę. Gdzieś na początku grudnia podjąłem bolesną, ale (zaskakująco xD) dojrzałą decyzję, że to nie jest dobry moment na wydawanie kilku stówek na koncert i wyjazd i odpuściłem. Trwało to ze dwa miesiące, zanim odzyskaliśmy równowagę finansową, więc za jednym zamachem przepadł ten lutowy występ z Caribou. Ja już czułem, że czuwa nade mną jakaś klątwa, to już cztery utracone okazje zobaczenia jej. I niedługo potem ogłoszono ją w Polsce, na Tauron Nowa Muzyka w Katowicach. No tu już nie było możliwości odpuszczenia. Termin wprawdzie dla mnie tragiczny, ale na jeden dzień - ten z Elą - musiałem się wybrać. Do tego w lineupie festiwalu ogłosili sporo interesujących wykonawców, więc zapowiadało się, że oprócz Eli zobaczę również kilka innych rzeczy. Potem przyszedł podział na dni i okazało sie, że miałem wręcz legendarnego pecha - z ok. 10 wykonawców, których chciałem zobaczyć, Elę dano na piątek, a pozostałych 9 na sobotę xDD Kurwa, chłopy, jak to zobaczyłem to aż nie umiałem uwierzyć, że tak to rozdzielili. No i ponoć odbiło się to na frekwencji festu, tzn. w piątek były luzy, w sobotę tłum. Kusiło, żeby ogranąć jakoś oba dni, ale wiedziałem że po prostu nie dam rady obu. A musząc wybierać, jednak wybieram Elę. Kupiłem jednodniówkę na piątek.

Flashforward do dnia dzisiejszego, fest za kilka dni, ja mam złamaną nogę xD Ból dupy na myśl o rozminięciu się z Elą po raz piąty osiąga rozmiary galaktyczne. Ja jestem już 2,5 tygodnia po złamaniu, więc jakoś - JAKOŚ - tam chodzę, nie skaczę na jednej nodze, umiem się jakoś na tej drugiej podeprzeć, bez większego problemu przechodzę z dużego pokoju czy łóżka... a więc jest to mniej więcej to samo, co wyjazd do Katowic :D Stwierdziłem, że nie mogę sobie tego robić, zawsze będę żałował jeśli nie pojadę. Żona ponownie zareagowała z wyrozumiałością (nie zasługuję na nią, oj nie), mimo że nie była entuzjastyczna do tego pomysłu i widać było, że uważa (słusznie) że nie powinienem nigdzie łazić, a co dopiero podróżować. Ale... Ela...

Nadszedł więc piąteczek, piątunio, zapakowałem się do pociągu jadącego z kilkugodzinnym wyprzedzeniem, żeby nic mi nie odebrało tego koncertu na ostatniej prostej. I jeśli myślicie, że to koniec klątwy, to się mylicie - pociąg złapał gigantyczną obsuwę, bo w opolskim mieliśmy postój. Samobójczyni na torach. Ja już cały zielony ze stresu, załamanie wiszące w powietrzu, że pokonawszy tyle przeciwności losu, tuż tuż... no ale w końcu służby skończyły swoje, wznowili ruch pociągowy i dotarliśmy do Katowic o czasie, który wciąż umożliwił mi dotarcie na teren festiwalu z małym, ale jednak zapasem czasowym, i bez pośpiechu. Dotarłem pod bramy festiwalu i tu taka obserwacja - to świetnie zagospodarowana przestrzeń industrialna, pokopalniana, z jednocześnie zintegrowaną w festiwal infrastrukturą współczesną (NOSPR, MCK). Idąc od wejścia ku scenie głównej byłem naprawdę zachwycony tym, jak to wszystko rozplanowano. Byłem już tam w 2023, ale wtedy było tego mniej, biedniej. Teraz ogień. Teren festiwalowy na pełnej. Tylko, no właśnie... duży on, długi, a ja ledwo idący - to nie było spoko xD Powolutku sobie kuśtykałem od ulicy Dobrowolskiego ku MCK, gdzie o 22 miała występować Ela. Po drodze spotkałem przypadkiem kolegę (zresztą byłego Sanatorianina), który akurat szedł na piwo. Zapytany czy się dołączę, zaśmiałem się smutno, że muszę iść dalej, bo moim tempem to akurat już muszę, żeby zdążyć xD

Na Tauronie jest taki myk, że drzwi do dwóch głównych sal (w MCK) otwierają zawsze na pół godziny przed koncertem. Po koncercie wszystkich wyganiają, i potem znowu na pół przed kolejnym wpuszczają. To świetny pomysł, szczególnie na ludzi lubiących campić cały dzień na barierkach na jeden zespół i olewających całe dobro festiwalu naokoło nich. Tu, siłą rzeczy, nie ma to sensu. I bardzo dobrze. Dotarłem do MCK o takiej porze, że zajrzałem na trochę na Fisza Emade na sąsiedniej sali. Fajnie grali, ale jakoś nigdy się w nich nie wciągnąłerm, nie znam ich twórczości. Kiedy zaczęła się zbliżać wpółdo, przemieściłem się pod drzwi do drugiej sali. Otworzyli, popędziłem pod same barierki na sam środek. Nie, żebym miał specjalną konkurencję, bo byłem jedynym pędzącym xD, a za mną stoicko weszło może z 5 osób. Cyknąłem sobie fotki puściutkiej sali, siadłem pod barierkami żeby dać odpocząć nodze, no i tak poczekałem na początek koncertu. Zacznę od tego, co mi się nie podobało: Ela miała godzinny slot. Gdy jej koncerty trwają tyle, to gra 3 kawalki z "Acts of Rebellion" (akurat 3 moje ulubione!!) plus resztę z nowej "DIA" (btw - moje obawy o których pisałem powyżej okazały się nieuzasadnione, płyta bardzo mi się spodobała, bardziej nawet niż pierwsza!). Setlista idealna, lepszej od niej nie mógłbym sobie wymarzyć. Tylko w rzeczywistości... spóźniła się 5 minut, skończyła 10 przed czasem. Z godzinnego slotu zagrała 45 minut. I to nie było improwizowane, tylko zaplanowane, bo od początku koncertu za jej plecami był ustawiony licznik, który odliczal od 45 do 0. Więc nie sądzę, żeby ona przycięła w chuja, tylko tyle było umówione. Czemu nie godzina? Nie wiem, ale to słabo. Straciliśmy na tym jakieś 3-4 kawałki. Szkoda. Ale to mój jedyny problem z tym koncertem. Był on fenomenalny. Nie dość, że spełniło się moje marzenie, to spełniło się w świetnym stylu. Te 45 minut minęło mi jak chwila. Tam nie było słabego momentu. Moim faworytem była koncertowa aranżacja "Megapunk". Po takie wrażenia właśnie jeżdżę na koncerty. Póki co to moja topka w tym roku. Byłem zachwycony.

Po Eli zmęczenie zaczynało brać nade mną górę. Poszedłem jeszcze na salę obok posłuchać TV On the Radio. Siadłem sobie na leżaczku i w takiej pozycji posłuchałem. Trochę dziwi mnie obecność tego - zwyczajnie gitarowego - zespołu na festiwalu orbitującym wokół elektroniki i jazzu. Innych festiwalowiczów chyba też, bo ludzi było malutko. No i nie porwali mnie. Niespecjalnie też mieli szanse, bo nie znam ich twórczości. Posłuchałem, odhaczyłem i zacząłem powolną podróż do wyjścia i na autobus. Potem grał jeszcze Floating Points, większa nazwa, ale posłuchałem i to brzmiało jak dźwięki popsutego gameboya. Straszne gówno. Wolałem pojechać wcześniejszym flixem do domu. I tak właśnie zrobiłem.

Kolejne 3 tygodnie spędziłem już na grzecznej rekonwalescencji. Z nogą coraz lepiej, ale Open'era odpuścilem zaraz po złamaniu i niestety nie było innej opcji, jakoś tam chodzę, ale to nie jest gotowość bojowa na przemierzanie klepiska na Kosakowie wzdłuż i wszerz i po ciemku i w pośpiechu ;)

W ostatnią niedzielę, 14 lipca, nadszedł natomiast czas na pierwszy koncert już "na legalu", po zakończeniu zwolnienia. W piątek je zakończyłem, więc w niedzielę nadszedł czas na wyjazd... ponownie do Berlina :mrgreen:
Zaśmiałem się żonie, że jadę ponownie złamać nogę. Jej mina bezcenna. Taki to ze mnie tytan humoru.

W niedzielę w Berlinie występował kolejny z mojej kurczącej się listy must-see, czyli Lynyrd Skynyrd. Wprawdzie po śmierci Gary'ego Rossingtona w 2023 roku, w składzie zespołu nie ma już nikogo z muzyków-założycieli, ale niespecjalnie mnie to ruszało. Teraz można zobaczyć takie Lynyrd, więc chciałem zobaczyć takie Lynyrd. A od szczenięcych lat lubię ich muzykę, odpuszczenie Torwaru z 2015 to był jeden z moich koncertowych bólów dupy, teraz już uśmierzony. Uff, jak dobrze gdy przestaje boleć.

A tu też nie obyło się bez perypetii. Wyjazd w niedzielę, w czwartek... moja żona skręciła sobie kostkę xDD Na parkingu pod domem. Jak się wtoczyła z bólem do domu, to myślałem że to jakiś bezbekowy performęs nawiązujący do mojego kończącego się L4. Otóż nie. Teraz ona jest uziemiona. Więc w sobotę miałem drobne rozterki, czy mogę ją zostawić samą w domu, czy sobie da radę, jednak wieczorem trzeba wyjść z psem, jest dziecko którym się trzeba zająć itd. Powiedziała żebym jechał, no to nagotowałem jej jedzenia, przygotowałem co mogłem i pojechałem (koniec końców raczej nie powinienem jej był zostawiać, no ale Lynyrd...).

A więc w niedzielę standardzik. Flixbus, na miejscu metro i do kolejnego browaru. Tym razem padło na BRŁO - browar ze sporym ogródkiem w postindustrialnej okolicy. Piwo mieli raczej drogie, bo za jedno zapłaciłem 7,40 EUR. Hazy APA, w upale znów weszło jak złoto. Potem obczaiłem, że butelkowe są tańsze. Nawet porter bałtycki, więc wziąłem sobie jego (4 EUR). Na trzecią nóżkę jeszcze wziąłem ichniejsze berliner weisse (wiadomo), a że miło przepłukało kubki smakowe, to naszła mnie jeszcze ochota na pilsa. Potem już zadowolony udałem się do Cytadeli Spandau (tak, w tej samej dzielnicy co hotel, przy którym złamałem nogę). Na szczęście tym razem udało się bez wypadków. O 19 na scenę wszedł Simon McBride - support, obecny gitarzysta Deep Purple. Pograł parę swoich kawałków, zrobił purplowy medley. Niestety miał spore problemy techniczne, chyba z 8 razy w ciągu występu wywaiło mu na kilkanaście sekund nagłośnienie, co jednak mocno wybijało i psuło dynamikę. Potem trochę przerwy i o 20:15 weszli Skynyrdzi. Co można powiedzieć o setliście zespołu, którego wszyscy założyciele nie żyją, a ostatnią płytę nagrano w 2012? Greatest hits? Zgadliście. Ci panowie już nie eksperymentują. Na koniec mamy taką esencjonalną pigułę Lynyrdów: Tuesday's Gone, Simple Man, Sweet Home Alabama, Free Bird. Mnie to ruszyło. Super.

Byłem trzeci raz w Cytadeli (wcześniej: A Perfect Circle, Air). Tu było zdecydowanie najmniej ludzi. Nie dziwi mnie, że polscy bookerzy omijają ten zespół, skoro nawet w Berlinie publika... no, może nie "nie dopisuje", nie było wtopy, ale tłumów też nie było.
Po koncercie na metro, na dworzec, Flixik, spanko i rano do pracy (zdalnej, na szczęście). I na tym na razie moje wojaże się skończyły. Teraz nic w planach aż do 27 lipca, kiedy rozważam darmowe London Grammar w Łodzi. Zobaczymy jak tam nuszka żony, czy będę mógł już ją z czystym sumieniem zostawić. Jak będę musiał odpuścić, to tym razem... no, eee... postaram się. A w sierpniu będzie już bogacej. Ale to przyszłość.

Podsumowując, czuję że ostatnio życie rzucało mi pod nogi sporo kłód, ale starałem się jak mogłem, żeby mimo to wykorzystać jak najwięcej koncertowych okazji i jestem zadowolony z tego, jak mi to wyszło. Cieszę się, że nie odpuszczałem, kiedy mogłem i sugerowały to okoliczności.

Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca tego wywodu, mam nadzieję że Was nie zanudziłem, a jeśli tak, no to cóż, ostrzegałem na samym początku xD

Awatar użytkownika
blackcocker
-#Moderator
-#Moderator
Posty: 11996
Rejestracja: czw cze 14, 2018 9:04 pm
Skąd: HerbacianePolaBatumi

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: blackcocker » czw lip 17, 2025 4:04 pm

Ale ujebane pięknie :D

Artur Rojek kurwa gnojek
Mustafa absolutny top, nie myślałem, że spotkam ten posiłek w relce na sana :D
Kurwa, kam nienawidzi grubasek, Shedao fitnessiar XD co za przekrój :lol:
Większość nazw, których nie znam i raczej nie z moich rejonów zainteresowania, ale dobrze się czytało :D dla BOC też bym się przemógł ;) a wszystkim Sanatorianom, a w zasadzie ich żonom życzę tyle cierpliwości, co ma żona SS. Moja jest wyjątkowo wyrozumiała, ale przy takiej ilości jak ty ciśniesz człowieku to by mnie chyba rozczłonkowała :lol: a nawet nie mamy dzieci :lol:
#blackcocker2023

Najlepszą prozę pisze życie.
Ostatni jest wtedy, kiedy idziesz rzygać.
Nic nas nie zatrzyma.
Jak się ma dupę, to trzeba powiedzieć "dupa".

09: Zalewski, Dżem, Organek, Coma
10: IQ, Parcels, Ashes of Ares, Opeth, Opeth, Opeth, Eivør, Wolvennest, Helloween
11: The Night Eternal, Ciśnienie, Kaelan Mikla, Rome, Candlemass, Youth Novels, Mag
12: Zalewski, Acid Drinkers

***OFFICIAL PAULINA DAMASKE FANKLUB***

Awatar użytkownika
Mr. M
-#Nomad
-#Nomad
Posty: 5241
Rejestracja: pt sty 08, 2010 4:21 pm

Re: Ogólnie o koncertach

Postautor: Mr. M » czw lip 17, 2025 5:18 pm

Moja jest wyjątkowo wyrozumiała, ale przy takiej ilości jak ty ciśniesz człowieku to by mnie chyba rozczłonkowała :lol: a nawet nie mamy dzieci :lol:
Jakby rzeczywiście rozczłonkowała, to by już szans na dzieci definitywnie nie było, więc może do tego się nie posunie :wink:.

Relki doczytam później przy herbatce, natomiast bardzo fajnie, że w czasach tikotowego "5 seconds attention span" i bzdur generowanych przez AI, jest Sanatorium i Sanatorianie, którym wciąż chce się napisać pokaźny tekst z sensem prosto z głowy :).


Wróć do „Koncerty, Imprezy, Spotkania”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości