Postautor: Deleted User 6661 » pn lip 14, 2025 5:40 pm
Proponuję temat nieco lżejszy, może sentymentalny, a może... bo ja wiem?
Oczywiście nikt z nas nie powie, że w rockowych utworach refreny są najważniejsze, ale gdyby tak spróbować ocenić je autonomicznie? Nawet bez względu na ulubione gatunki, zespoły, płyty?
Proszę o podawanie ulubionych refrenów, ale koniecznie z opisem.
Można przedstawić również te z ciemnej strony mocy, które wyjątkowo nas drażnią, a kiedyś z powodzeniem zaspokajały akustyczne potrzeby estetyczne.
Sugeruję podawać dowolną ilość przykładów, nie jest to żaden konkurs czy ankieta.
U mnie wygląda to tak...
Muzyka z zagranicy:
1. Black Sabbath - Children Of The Sea
Absolutniy szef wszystkich refrenów świata. I nie sądzę, by to się zmieniło do końca moich dni.
Tutaj muszę poddać się sentymentowi nieco bardziej...
Rok 1985, a może już 86... Było nas czterech. Próbowaliśmy kolekcjonować zachodnie płyty. Oczywiście nie było mowy o jakichś potężnych zbiorach. Zakup jakiegokolwiek albumu przez kogokolwiek z czwórki to było święto i radość przynajmniej na miarę zgonu Leonida Breżniewa. Ja wszystkie swoje zachodnie płyty w szczycie ich liczebności policzyłbym na palcach obu rąk. Były nieprzyzwoicie drogie, kosztowały niemałą część pensji naszych rodziców, Takie czasy...
Gdy którykolwiek z nas stał się szczęśliwym posiadaczem nowego świętego graala, szybko ruszał w pielgrzymkę po gramofonowych sanktuariach pozostałych kolegów.
Pewnego razu na takiej zasadzie odwiedził mnie Sławek. Może był piątek, może sobota - nie pamiętam. W grę wchodziły raczej tylko te dwa dni, bo w tygodniu oczywiście każdy z nas zapierdalał do swojej szkoły średniej. I tak ja miałem najgorzej - do technikum dojeżdżałem codziennie od poniedziałku do piątku 40 km przez 5 lat. Czy narzekałem? Ależ skąd. Na głównej ulicy wielkiego miasta (nawiasem mówiąc paskudnie się nazywającej) znajdowało się moje najświętsze muzyczne miejsce: komis płytowy. Może nie było to sanktuarium (sklepik w sumie niewielki), raczej grota objawienia, ale prawie codziennie po szkole zaglądałem tam, podążając na dworzec autobusowy. Z zachwytem i pożądaniem przyglądałem się okładkom wystawionych płyt. Nie można było samodzielnie ich dotykać - okładki dumnie lśniły na regale stojącym za ladą. Ale można było poprosić miłą panią, aby podała określoną płytę - a wtedy przez krótką chwilę czułem się, jakbym trzymał w dłoniach wielką muzyczną hostię. Nie, nie kupiłem tam Heaven and Hell. Ale dzięki temu, że wcześniej nabyłem parę innych płyt, dołączyłem do wąskiego grona wtajemniczonych kapłanów... którzy mogli wznosić w swoich pokojach ołtarzyki płytom i gościć wiernych (słuchających, ale nie kolekcjonujących) na wspólnych, często magicznych odsłuchach. Ale przede wszystkim przyjmować innych kapłanów...
Wróćmy do Sławka. Dzwonek do drzwi, otwieram i widzę kolegę trzymającego pod pachą dwa albumy. Jednym z nich był... nie, wcale nie Heaven And Hell. Trzymał pięknie wydaną podwójną koncertówkę Live Evil. Przyjąłem gościa z należytymi honorami - jakby był nie tyle kapłanem, co Lechem Wałęsą albo przynajmniej Jezusem Chrystusem.
Odsłuch zaczęliśmy właśnie od Sabbs. Cóż, wtedy jeszcze nie znałem wszystkich płyt z Ozzym, a cóż mówić o Dio... Takie czasy: trudny dostęp, ograniczone możliwości. Gdy po raz pierwszy usłyszałem refren Children of the Sea, poczułem dreszcz. Kapitalna melodia wspaniale zaśpiewana. Natychmiast dostrzegłem ten majestat, patos, jakąś głębię. I czuję to do dzisiaj. Domyślałem się od początku, że wersja studyjna musi być bardziej perfekcyjna, dopieszczona, lepiej brzmiąca - i tak też się okazało.. Szukałem jej jakiś czas, ale gdy znalazłem, gęsia skórka tylko się wzmogła. I tak mam do dzisiaj. Sądzę, że na przestrzeni tych ok. 30 sekund refrenu zbiegło się kilka znakomitości: boska melodia, jedyny idealny Głos, który mógł to wykonać, a także coś, co można by nazwać jakością, atrakcyjnością fonetyczną. Punktem centralnym refrenu jest bowiem dla mnie nieziemsko brzmiące wyrażenie "that it's over". Spróbujcie wstawić tam cokolwiek innego i wyobraźcie sobie sobie, jak mogłoby brzmieć. Nie sądzę, żeby zadziałało.
2. Iron Maiden - If Eternity Should Fail
Grom z jasnego nieba. Nie spodziewałem się, że jeszcze w roku 2015, gdy byłem już dosyć starym człowiekiem, jakikolwiek refren jest mnie w stanie tak bardzo zachwycić, wytarmosić, uzależnić. A jednak się dokonało. Od razu, od pierwszego odsłuchu. Wspaniała melodia, świetnie zaśpiewana. Również ten refren ma podniosły charakter, ale jest w nim też trochę luzu. To nie jest wieża z kości słoniowej, to raczej kilkuelementowy monument. Szczególnie uwiodły mnie te niewielkie, ale ekscytujące górki.
Wersja z solowej płyty Bruce'a również mi się podoba (brawo za zmiany!), ale ta z 2015 roku jest wzorcowa. Poza tym cóż, trudno dwa razy wchodzi się do tej samej rzeki. Wielu od czasów antycznych twierdzi nawet, że to niemożliwe.
3. Evanescence - Going Under
Utwór pochodzi z 2003 roku, ale poznałem go dopiero parę lat temu, gdy zainteresowałem się tym zespołem na fali poszukiwania muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej (no co?). Było warto, ich muzyka to kopalnia chwytliwych piosenek. To również zespół dość kuriozalny: trudno bowiem znaleźć przykład innego jakoś tam znaczącego zespołu, który cechowałby się tak wielką dysproporcją w zawartości materii dźwiękowej w relacji: wokalist(k)a - instrumenty. Tutaj całkowicie dominuje głos, instrumentaliści są tylko tłem, muzycznym podkładem. Amy Lee - amerykańskie dziecko stanu wojennego (urodziła się 13.12.1981r.) - zdominowała zespół tak bardzo, jak pewien paskudny ślepowron społeczeństwo. Jednakże z bardziej przyjemnymi efektami.
Czy słyszałem ten zespół wcześniej? Owszem, już we wspomnianym roku 2003, ale nie znałem. Ba, słyszał go każdy, kto w tamtym czasie posiadał telewizor i od czasu do czasu włączał MTV. Zespół zabłysnął wtedy superprzebojem "Bring Me To Life", którego emisji nie sposób było wtedy pominąć. Cóż, nie spodobało to mi się na tyle, by poszukać innych piosenek. Wszystko przez upchnięte męczące rapujące wstawki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zespół nagrywając debiutancki album został do tego po prostu zmuszony przez producentów/wydawców/baranów. Gdy po jakimś czasie grupa dojrzała, zyskała na znaczeniu i się wyemancypowała, wyrzuciła z aranżacji koncertowej niepotrzebne elementy przyjemne dla tych, którzy czasami nosili odwrotnie założone spodnie - z rozporkiem na tyłku. A, je*ał ich pies... Tak czy inaczej refren "Bring..." znali wszyscy, "Going Under" nie. I chociaż do tego otwieracza również powstał teledysk, ja go nie widziałem/nie pamiętam. Swoją drogą wersja zespołowa ballady "My Immortal" z tej samej debiutanckiej płyty "Fallen" również jest lepsza od oryginalnej. W końcu pojawiły się tam jakieś gitary. Lepszy rydz...
Wróćmy do refrenu. Oczywiście uwodząca melodia, porywająca pięknym głosem i nieprzeciętnymi warunkami wokalnymi Amy... Refren jest na pewno trudny w wykonaniu, zawiera przepiękne "wydarcia". Trzeba zmęczyć krtań, przeponę, zapanować nad emisją. Mniam, mniam, schrupałoby się tu te wszystkie elementy razem. Tego refrenu nie skoweruje każdy. Zaprawdę, choćby z elementarną poprawnością zaśpiewają go nieliczne wokalistki. A amatorki, które próbowały zmierzyć się z materią, można znaleźć na YT.
O polskich refrenach może innym razem. Ale jeśli temat ruszy...