Postautor: Deleted User 5155 » pt lut 16, 2018 11:42 am
Nie – to nie jest świetna płyta.
Już kilka razy zbierałem się aby napisać dlaczego tak uważam, ale najpierw musiałem sam sobie dobrze to uświadomić – pisanie, że coś jest kiepskie „bo mi się nie podoba”, albo jest świetne „bo mnie rajcuje” albo „dobrze kopie” to tak chyba za mało. Trudno pisać źle o twórcach muzyki życia. Stety czy niestety – ocena muzyki na jakimkolwiek albumie Maiden zawsze koresponduje z tłem, jakim jest muzyka na ich innych albumach. Teraz jest trochę większy komfort niż przy ocenie ferowanej w 1990 r. – materiał jest nieporównanie większy. Można łatwiej uchwycić jakie elementy sprawdziły się a jakie nie.
Od zawsze (tzn. od pierwszego kontaktu z muzyką IM) urzekały mnie w ich muzyce: tempo, harmonia, melodyjność, niebanalność, prostota i RÓWNOWAGA pomiędzy wszystkimi muzykami. Takim moim wzorcem jest 22 AA – wszystkie te elementy zaistniały tam w absolutnie czystym wymiarze. Gitary, wokal, bas, perka. Wszystko! Opakowane w kapitalne tempo, wrodzoną agresję, melodyjność utrzymaną od A do Z bez względu na logicznie się uzupełniające i wynikające z siebie zmiany tempa. Konstrukcyjny ideał, arcydzieło – nie pierwsze i nie ostatnie. No i – po wielkiej piątce płyt z lat 1982 – 1988 – przyszła płyta No Prayer.
Jak każdą poprzednią – tak i tę płytę zacząłem słuchać z uśmiechem i z góry przyjętą akceptacją. W miarę odsłuchu mina rzedła. Coś nie stykało. Kolejne odsłuchy nie dawały zrozumienia „o co loto” ani satysfakcji bodaj zbliżającej się do poprzednich muzycznych uczt. Czegoś brakowało. Sporo czasu potrzebowałem, aby uświadomić sobie w czym rzecz. Czego brakuje? – ano brakuje przede wszystkim wokalu. We wszystkich numerach, które lubicie, w ogóle we wszystkich - wokal był / jest czymś wiodącym i równocześnie uzupełniającym całość. Potrafi się przeciwstawiać gitarom, tworzyć z nimi nowe, głębsze harmonie, być równorzędnym elementem całości. Na większości nagrań tu go nie ma. Jest wykrzykiwana artykulacja, próby wciśnięcia tekstu w formułę dyktowaną przez gitary. Dopiero w refrenach (a i to nie wszystkich) można powtórzyć linię melodyczną wokalu. I to jest grzech pierworodny tej płyty. Jeśli ktoś się nie zgadza – niech spróbuje, tak sam dla siebie zanucić linie melodyczne poszczególnych kawałków. A potem sięgnie do właściwie każdej innej płyty IM.
Drugi to zwykłe obniżenie lotów co do konstrukcji utworów. Najlepszym przykładem jest tu Mother Russia – zakończenie gitarowej części przypomina wręcz ucieczkę, jakby każdy z muzyków chciał aby to już się jak najprędzej skończyło. Dochodzą do tego dość miałkie sola gitarowe i – mamy co mamy. Harmonie, dramatyzm konstrukcyjny, do których IM przyzwyczaił, które są i będą kwintesencją fenomenu i ponadczasowości ich muzyki – na tej płycie niemal nie istnieją. Nie ma tu ani całości ani równowagi. Formuła krótkich, ostrych numerów niczego tu nie tłumaczy i nie zmienia. I przed i po tej płycie mają wiele kawałków nie dłuższych i nie mniej ostrych a jednak o całe niebo lepszych
Nie będę pisał o plusach – przecie nikt z muzyków nie zapomniał jak się gra na tym czy owym lub jak się śpiewa. Momentami gitarowe riffy są potężne, wyraziste, dające materiał na coś fajnego. Tyle, że od materiału do ostatecznego produktu – daleko. Sporo zabrakło. Plusy są, ale porywającej całości nie tworzą. Gdyby ta płyta została wydana pod innym szyldem – starczyłyby może na jej zauważenie. I raczej niewiele więcej. Kolejne płyty i muzyka jaką nam IM zafundował pokazały, że kierunek na tej płycie był chwilowym wyskokiem. I dobrze, że się nie utrzymał.
Niezależnie od tego, że to nie jest świetna płyta - UP THE IRONS!!!