Jeśli jesteście bogaci jak trolle i jesteście członkami jednego z najbardziej kochanego zespołu heavy metalowego na świecie, to dosięgniecie swoich marzeń W tym samym momencie świat spogląda na was w zupełnie inny sposób, jak to miało miejsce gdy byliście młodymi debiutantami. Kiedy Iron Maiden wypuścił debiutancką płytę o takiej samej nazwie, zespół miał niewiele do udowadniania. 26 lat później są shotgun’em wypełnionym ogromnym sukcesem, mają coraz więcej fanów, których nikt by nie miał czasu policzyć. Ale Steve Harris i piątka jego kompanów nigdy nie zwracała uwagi na oczekiwanie świata, co wyjaśnia, dlaczego cieszą się tak wielkim szacunkiem w metalowym światku. 2go września wydadzą swój czternasty krążek „A Matter Of Life And Death”, a SRM był w Anglii i słyszał już go (i widział mecz piłkarski Szwecja-Anglia razem z Iron Maiden, ale więcej na ten temat w innym zagadnieniu).
W zaistniałych okolicznościach nie mogę wiele powiedzieć, mogę jedynie opisać szczegółowo cztery utwory, więc najpierw powiem troszkę o płycie w ogóle. Nie jest to concept album jak powiedział Nicko McBrain we wcześniejszym tegorocznym wywiadzie, ale mógłby być; większość piosenek jest o wojnie i religii. Muzycznie „A Matter Of Life And Death” jest najbardziej progresywną płytą jaką gang z East Endu kiedykolwiek stworzył. Piosenki są długie (dwie mają ponad dziewięć minut) i często bardzo skomplikowane. Po dwukrotnym przesłuchaniu płyty, nie odczuwa się, że są na niej tak oczywiste hity jak „The Trooper” czy „Run To The Hills”. Ale równie dobrze może być to najmocniejszy album. Kiedy słuchałem go po raz drugi, czułem, że włożyli w niego bardzo dużo ciężkiej pracy. To, że nastroje w zespole są dobre jest wiadome (i oczywiste jak widzisz ich w ciągu dnia), ale to też jest słyszalne. W materiale jest zabawa i radość z tworzenia muzyki, czego może nie było od ich początków. Zespół też ośmielił się użyć trochę innych chwytów, ale nie obawiajcie się. To nie jest niebezpieczny nowy materiał, ale raczej wprawiająca w stan gotowości niespodzianka, którą łechtam was, opowiadając o tym jak zespół jest szczęśliwy tworząc nową muzykę. Ale pomówmy teraz trochę o piosenkach.
Możemy zacząć od pierwszego singla „The Reincarnation Of Benjamin Breeg” – jest on, według Steve’a, o prawdziwej osobie. Poszukiwanie w googlach nie powiedziało mi niczego. Steve powiedział, że został reinkarnowany. Ale nieważne, trwający 7 minut i 21 sekund utwór na pewno sprawi, że niejeden z was uniesie brew. Po niedwuznacznym, wolnym intro (dużo tego na płycie) z groźnym tłem, wydziela się czysty potężny riff. Wskazywaliśmy podobieństwa do piosenek Accept i właściwie nie ma niczego czego byśmy wcześniej nie słyszeli. Nie ma żadnej innej korespondencji na reszcie albumu. Dave Murray stoi za tym ciężkim riffem. I tak jest na całej płycie, a to jest zdecydowanie najcięższy utwór. Pełen emocji Bruce smutno śpiewa, a chórki są mocne i potężne.
Teraz przeskoczmy do mojej ulubionej jak na razie piosenki, piosenki po biednym Benjaminie Breeg’u. „For The Greater Good Of God” trwa 9 minut i 24 sekundy i z pewnością może stoczyć bitwę z „Rhyme Of The Ancient Mariner” [pewnie dziennikarz się pomylił i miało być „Rime”...] jeśli zsumujemy wszystkie długie i epickie utwory Iron Maiden. Jest to dramatyczna i agresywna piosenka ze skomplikowaną strukturą. W połowie zrozumiecie, że część która myśleliście, że jest refrenem, jest tylko brigde’em. Podczas refrenu Bruce śpiewa For The Greater Good… i nagle przerywa mu kobiecy chór, który śpiewa God, co sprawiło, że prawie spadłem z krzesła. Refren jest czymś, co ciągle chodzi mi po głowie. Gwarantuję, że będzie to nowy klasyk.
„Brighter then a Thousands Suns” nie jest też krótkie, trwa 8 minut 44 sekundy i naprawdę słychać, ze największe momenty na płycie to długie piosenki. Po kolejnym sugestywnym intro, rozpoczyna się potężna i zawiła historia. Utwór zawiera najwięcej tego, co znamy w Maiden. Galopujące partie, masywne refreny i jedne z najświetniejszych dokonań na perkusji, jakie Nicko McBrain zrobił. Czasem brzmi jakby grał do tyłu co do reszty zespołu (jak posłuchacie to zrozumiecie) i myślę, że kolejny klasyk jest narodzony.
Zakończmy z ostatnią piosenką na płycie – „The Legacy”. „The Legacy” jest tym razem wkładem tylko Janick’a Gers’a i on stoi za tym dziwnym intro z podłożem gitar akustycznych. Grają prawie orkiestrową część, która czasem jest „interpunkteras” [autor tekstu nie wiedział jak to słowo przetłumaczyć], ale ja to nazywam „tysiące elektrycznych gitar”, które atakują pełną mocą gitary akustyczne. Mocny jest tylko początek. Po długim intro średnio-tempowy galop bierze górę, pomiędzy mocnymi syntezatorami. Porywczy refren łatwo utkwił w moim umyśle.
Album jest jednocześnie rozmaity i jednorodny. Podczas 72 minut, zanim nadejdzie czas aby ponownie wcisnąć „Play” i zacząć od początku, usłyszycie dużo dobrego materiału. Co powiecie na miła balladkę „Children of the Damned”? Albo czy mogę kusić was szybkimi partiami gdzie Bruce jest w szczytowej formie? Albo czy ośmielę się zaserwować wam dużo ekscytujących harmonii na deser? I, nie zapominając, więcej akustycznych gitar niż na starszych albumach Maiden razem wziętych. Czuję to aż do szpiku, że chłopacy naprężali tym razem swoje mięśnie bardzo mocno, żeby pokazać, że naprawdę zasługują na miano błyszczącej gwiazdy Heavy Metalu. I wierzcie mi, że zasługują.
Tłumaczenie EvE
© Sanktuarium - Polski Fan Klub Iron Maiden & Iron Maiden Holdings Ltd. 1999-2013