Postautor: Sardi » pn lip 22, 2024 7:24 pm
Tekst pojawi się za jakiś czas na springsteen.pl, ale że jako obiecałem paru forumowiczom relację ze Sztokholmu, to macie przedpremierowo
Początkowo ten tekst miał się nazywać “Bruce Springsteen odwołuje koncert w Pradze, a Sardi po raz pierwszy je renifera”, ale koniec końców renifer okazał się być jedną z bardziej normalnych rzeczy na tym wyjeździe, więc...
BRUCE SPRINGSTEEN ODWOŁUJE KONCERT W PRADZE, A SARDI PRZEZ DWA DNI NIE MOŻE OPUŚCIĆ SZWECJI
Odwołanie majowego koncertu E Street Band w Pradze zaledwie dwa dni przed planowanym wydarzeniem należało do mniej przyjemnych wydarzeń tego roku, zwłaszcza, że miał to być mocno “polski” koncert i wraz z przyjaciółmi byliśmy mocno zniesmaczeni, zwłaszcza, że wyczekiwany od miesięcy koncert miał być naszym pierwszym. No, ale cóż, zdrowia nie przeskoczysz, a koniec końców wyjazd do stolicy Czech (mocno podlany Pilsnerem) mimo smutku był bardzo przyjemnym city-breakiem. Ale co z Brucem? Przecież mu nie odpuszczę w tym roku. Zerkam na stronę, patrzę na pozostałe daty, jest Sztokholm, do którego da się łatwo i tanio dostać z Polski. Wybór pada na drugą datę, bo po analizie setlist, zwykle drugi koncert jest ciekawszy. Bilety na koncert i loty kupione, spanie zaklepane. Pozostaje odliczać dni do koncertu.
Dzień przed planowanym odlotem, okazuje się, że właściciel naszego AirBnb nie tylko nie potwierdził pobytu, a jeszcze zwrócił pieniądze na konto, czego mój towarzysz podróży załatwiający nocleg nie zauważył. No nic, pozostało nam znaleźć jakiś zastępczy nocleg w dość przystępnej cenie, co w sumie obaliło na starcie mit horrendalnie drogiej Szwecji.
W środę 17 lipca lądujemy na Arlandzie i pojawił się pierwszy znak, że wyjazd będzie dobry – ludzie w Szwecji są cholernie pomocni i wskażą ci wszystko czego potrzebujesz nawet jeśli pracują dla konkurencji. Wyjeżdżamy z lotniska i udajemy się na małe zwiedzanie połączone z degustacją lokalnych meat ballów - w tym z renifera (całkiem spoko, choć nie rozumiem podniecenia). Na chwilę muszę uciec pod stadion w Solnie żeby wziąć numerek na moim pierwszym roll callu - dostałem nr 587. Powrót do miasta na przepiękny zachód słońca oglądany z Skinnarrviksberget.
W dzień koncertu ponowna wycieczka pod Strawberry Arena na roll call o 10, gdzie dowiedziałem się, że następna zbiórka będzie o 15, więc w czasie wolnym postanowiłem pozwiedzać sztokholmski Skansen połączony z zoo. Tamtejsze renifery patrzyły na mnie wzrokiem jakby chciały mi przekazać, że wiedzą co zrobiłem wczoraj, za co grzecznie przeprosiłem i już żyjemy w zgodzie. Renifery są cool.
O 15 zameldowałem się ponownie pod stadionem na ostatni roll call i zostałem czekając na wpuszczenie nas do PIT. Tam poznałem mnóstwo cudownych ludzi (big shoutout to Mike, see you on the road man!) i około 17 wszyscy zostaliśmy grzecznie, gęsiego wprowadzeni pod scenę. Co miłe, ochrona pozwoliła wszystkim wnieść butelki z wodą, a na płycie stadionu były rozstawione krany do napełniania ich darmową wodą. W Polsce raczej nie do pomyślenia. Zająłem miejsce mniej więcej w 5 rzędzie pomiędzy stanowiskami Stevena i Garry’ego gdzie zupełnym przypadkiem poznałem Markosów i tak w oczekiwaniu na wyjście Bruce’a polską ekipą umilaliśmy sobie czas rozmowami.
O 20:08 zgasły światła i na scenę zaczęli wychodzić członkowie E Street Band. Nie pojedynczo, jak to jest w zwyczaju na tej trasie, tylko szybko, bez nadmiernego przedłużania. Klasycznie na koniec wychodzą Jake, Steven w pirackim kapeluszu, włącza się gigantyczny ekran i pojawia się ON. Człowiek, który swoją muzyką pozwolił mi nie zwariować przez ostatnie, niezbyt przyjemne prywatnie miesiące i pomógł być na prostą - Bruce Springsteen. Zaczynają od Seeds, po raz pierwszy na tej trasie. Po “I don’t know where I’m gonna sleep tonight” (pierwszy proroczy wers tego wieczoru) odpala się pełna produkcja z wszystkimi ekranami oraz ogromnym oświetleniem a pod sceną zaczyna się zabawa. Następnie przyszedł czas na kolejne strzały z ery Born in the U.S.A. - “My Love Will Not Let You Down” i nieplanowany na wydrukowanej setliście “No Surrender”. Po morderczym, ejtisowym otwarciu “Ghosts” i “Letter to You” z ostatniej autorskiej płyty, z czego ten ostatni z napisami w szwedzkim języku (ten sam motyw pojawił się jeszcze później, przy kolejnych utworach z “Letter...”). Nie do końca rozumiem ideę tego rozwiązania i dlaczego pojawia się ono tylko przy wspomnianych numerach, ale ok, niech Bossowi będzie. “The Promised Land” i “Hungry Heart” ze wspaniałą współpracą z publicznością zadowoliły niedzielnych fanów, a jeden z refrenów “Waitin’ on a Sunny Day” został zaśpiewany przez dziecko z pierwszego rzędu jak za dawnych lat (co ciekawe, ten sam chłopiec został wyciągnięty przez Bruce’a w Nijmegen, Wertchter i ostatnio w Bergen...nie ma innych dzieciaków z przodu, czy to ustawka?). Ale to co najlepsze dla mnie właśnie miało nadejść. Max zaczyna powolny groove, czy to... Tak! “Atlantic City”, czyli pierwsze większe wzruszenie, ten numer grał mi w głowie przy niezliczonych sytuacjach w ostatnim czasie. Przepiękne, emocjonalne wykonanie starszego Bruce’a tylko dodaje powagi temu ponuremu, ale dającego nadzieję kawałkowi. Potem potężne “Youngstown” z genialną shredderską solówką Nilsa Lofgrena. No i najbardziej proroczy (dojdziemy później do wyjaśnienia dlaczego) numer tego wieczoru, czyli “Long Walk Home” zapowiedziany jako “modlitwa za mój kraj” nawiązując do ostatnich wydarzeń w Stanach Zjednoczonych. Następnie jedyny reprezentant drugiej płyty - “The E Street Shuffle” z doskonałą grą E Street Horns i ciekawszym niż w zeszłym roku pojedynkiem perkusyjnym pomiędzy Maxem, a Anthonym. Te 3 utwory pojawiły się też na dwóch poprzednich koncertach, co całkiem zaskoczyło biorąc pod uwagę tendencję do zmieniania setów przez Bossa. Ale przecież nie mogłem na to narzekać. Na stałą obecność “Nightshift” w secie trochę narzekałem, ale matko, co ci wokaliści tam wyprawiają. Curtis King jest obdarzony anielskim głosem, aż szkoda, że to jedyny jego popis w całym trzydziestoutworowym secie. Po coverze Commodores nastąpił najbardziej magiczny moment całego koncertu – Roy Bittan zaczął “Racing in the Street”, zwykle grany na drugich koncertach w danym mieście, także przewidywania z planowania wyjazdu okazały się być słuszne. Już się spodziewałem, że teraz przejdą do autopilota i do końca koncertu poleci to samo co zwykle na tej trasie, ale nie, Steven poszedł po dwunastostrunowego akustyka i ci, którzy jeszcze w miarę funkcjonowali po “Racing” zostali dobici przez “The River”. Cóż za wzruszający duet utworów, w tamtym momencie byłem w zupełnie innym świecie. Teraz to Bruce wyciągnął akustyka i opowiedział historię o przemijaniu i o tym, że jest “Last Man Standing” ze swojego pierwszego zespołu - Barry Danielian w tym numerze pomógł Bossowi pięknymi melodiami zagranymi na trąbce, po czym wzruszająca część została zakończona przez potężne “Backstreets”. “Because the Night” zaczęło część “imprezową” i hiciarską, którą poprawiło “She’s the One” z popisami Bruce’a na harmonijce i chyba najfajniejszy moment całego show – Springsteen zaczął grać “Wrecking Ball”, ale po chwili przerwał i powiedział “let’s try something else”. Oddał gitarę technicznemu, naradził się z zespołem i zagrali nieplanowane “I’m on Fire”. Powrót do “Wrecking Ball”, pod sceną rozkręciła się dobra impreza, poprawiona “The Rising” i chóralnym odśpiewaniem “Badlands”. Na koniec seta poleciało “Thunder Road”, a Bruce zrobił sobie spacer przy barierce i rozdał kilka harmonijek i kostek. Ukłon i zaczynamy bisy. Wraz z “Born in the U.S.A.” na stadionie zostają zapalone wszystkie światła i zaczynamy afterparty. Co chwilę kamera zwraca się w stronę publiczności pokazując bawiących się ludzi. Samograje “Born to Run” i “Glory Days” tylko podkręciły zabawę, która miała swój kulminacyjny moment na “Dancing in the Dark”. Potem przedstawienie całego zespołu i zaczynamy grand finale. “Tenth Avenue Freeze-Out" z archiwalnymi materiałami przedstawiającymi zmarłych E Streetowców, Clemonsa i Federiciego, długie “Twist and Shout” z wplecioną “La Bambą” i pożegnanie. Na sam koniec pozostał sam Bruce z gitarą i harmonijką i pożegnał się z nami przepięknym zamykaczem z “Letter...” - “I’ll See You in My Dreams”. “We’ll be seeing you!” krzyknął na pożegnanie. Trzymam za słowo, Bruce.
Generalnie na pewno był to najlepszy koncert jaki zobaczyłem spośród tych kilkuset na jakich byłem. Bo kto inny (a tym bardziej po siedemdziesiątce) gra ponad 3 godzinne koncerty, na których nigdy nie wiesz czego do końca się spodziewać? Kto tak bardzo jednoczy ludzi pod sceną, że wśród nieznajomych czujesz się jak z rodziną? Kto inny tak bardzo potrafi trafić do prostego człowieka swoimi tekstami jak Bruce Springsteen? Dzień po tym koncercie Forbes ogłosił, że Boss stał się piątym muzykiem-miliarderem. I myślę, że nikt tak bardzo nie zasługuje na to jak on. Ciężka praca, długa, konsekwentna kariera i setki wybitnych piosenek. Już dawno mógłby siedzieć w Jersey w kapciach przy kominku i zajmować się wnukiem i końmi. Ale nie, ten człowiek nic nie musząc wciąż nagrywa płyty, gra długie koncerty i “by the end of the set he leaves no one alive”. Nic nie wskazuje na to żeby to były ostatnie lata Bruce’a na scenie, tacy ludzie jak on się nie poddają, nawet w obliczu starzenia się i pojawiających się co jakiś czas problemów ze zdrowiem i z głosem. Pozostaje jedynie żałować, że się pojechało tylko na jeden koncert w tym roku i odkładać pieniądze na przyszły rok. Przełożona Praga będzie na pewno, a coś więcej? Zobaczymy jak ogłoszą daty. I nawet biorąc pod uwagę to, co się wydarzyło później powtórzyłbym to wszystko jeszcze raz i kolejny raz. Bo tego co doświadczyłem w w czwartkowy wieczór w Strawberry Arena w Solnie nie da się porównać do niczego innego i było to warte absolutnie wszystkiego. Nawet zamknięcia w Szwecji bez możliwości powrotu do domu przez kolejne 2,5 dnia.
EPILOG – LONG WALK HOME (Franek Wieczorek)
Rano w piątek przeczytaliśmy o globalnej awarii linii lotniczych, ale Wizzair którym mieliśmy lecieć podawał, że loty się normalnie odbywają i jedynie należy przyjść 3 godziny przed w celu ręcznej odprawy. Pojawiliśmy się więc na Sztokholm Arlanda i dość sprawnie się odprawiliśmy a jedynym problemem było 2h opóźnienia (wylot o 1:00) bo mieliśmy lecieć do Gdańska i stamtąd do Warszawy Flixem. No ale bez problemu anulowaliśmy Flixa i klepnęliśmy pociąg. Około północy na tablicy pojawiła się informacja że lot jest odwołany. Jakiś czas później dostaliśmy też SMSy z tą samą informacją i dopiskiem że dostaniemy jakąś listę praw na maila. Dostaliśmy jedynie link to zmiany daty i godziny lotu. Na infolinii 120 minut czekania. Poszliśmy więc szukać informacji na lotnisku. Udało się znaleźć, ale po pewnym czasie stania w kolejce zostaliśmy poinformowani, że obsłużeni zostaną tylko pasażerowie Ryanaira a my dostaniemy informację mailowo. Chwilę potem dostaliśmy SMSa że nasz lot się odbędzie i startuje za 40 minut. Arlanda jest spore, więc szybko idziemy z powrotem w kierunku terminala i widzimy że na tablicy lot wciąż widnieje jako odwołany XD Żaden mail nie przychodził, więc po zasięgnięciu informacji u przyjaciół przebookowaliśmy lot na niedzielę 8:00 z oddalonego o 150km lotniska Skavsta oraz klepnęliśmy noclegi w hotelach na lotniskach na obie te noce. 3:30 poszliśmy spać w hotelu 5km od lotniska Arlanda. W sobotę rano wróciliśmy do Sztokholmu i mieliśmy całkiem przyjemny dzień. Piękna pogoda, trochę się co prawda nudziliśmy bo już większość tego co chcieliśmy było obejrzane, ale i tak było spoko. Sardi żartował, że najlepiej dla nas jak odwołają niedzielny lot też to wtedy dostaniemy wyższe odszkodowanie. W międzyczasie dostajemy telefon od automatycznej sekretarki Wizzair gdzie informują nas o zwrocie za poniesione przez nas koszty – noclegi, jedzenie i alternatywny lot. Późnym wieczorem przyjechaliśmy flixem na lotnisko Skavsta, ustawiliśmy budziki na 6 pewni że już niedługo opuścimy Szwecję. Rano wstajemy i widzimy informację, że lot jest odwołany. Na mailu wciąż żadnej informacji o żadnym z lotów. Próbujemy dzwonić na infolinię i o dziwo udaje się dodzwonić. Pani informuje nas, że najbliższy lot jest w czwartek, mówimy jej że to dla nas zdecydowanie za późno, ale mówi że nie może inaczej pomóc. Zapytana o zwrot za poniesione przez nas koszta mówi jedynie że „możemy stosowny wniosek i ona inaczej nie może pomóc”. Zapytana w jaki sposób Wizzair chce nam zapewnić pomoc w powrocie mówi jedynie że może zaproponować ten lot za 4 dni a po kolejnych pytaniach się rozłącza. Z braku lepszego pomysłu dzwonimy do konsulatu gdzie nam mówią, że nie mogą pomóc (ale pani była przemiła!). Na mailu mamy w końcu jakąś wiadomość od Wizza. Jest to ankieta z 6 pytaniami: numer telefonu, czy jesteś już w kraju, czy potrzebujesz pomocy z noclegiem, czy potrzebujesz pomocy z lotem itp. Wypełniamy i nie ma już dalszego kontaktu ze strony przewoźnika. Był to też wciąż jedyny kontakt z ich strony. Co ważne w mailu było podkreślone, że awaria ich systemu informatycznego to „okoliczności niezależne od przewoźnika”. Pewnie po to żeby próbować nie wypłacić gwarantowanego przez przepisy UE odszkodowania. Jedyne co nam pozostało to sprawdzić loty na własną rękę. Praktycznie wszystko było wyprzedane i pozostał jedynie LOT za 1300zl. Bookujemy więc i jedziemy z powrotem Flixem na Arlandę (2h drogi). Tam pomimo 40 minut opóźnienia dolatujemy w końcu do Polski. 45h i 2200zl później.
BRUCE SPRINGSTEEN, JAN BO I RICHIE FAULKNER PONAD WSZYSTKO
https://www.last.fm/pl/user/sardynex
setlist.fm/user/matt01