Cieszę się, że wracam do siebie, że od prawie dwóch godzin jestem w pociągu i mogę już odpocząć po tych ostatnich podróżach koncertowych aż do drugiej połowy sierpnia kiedy czeka mnie Public Image Ltd. Wczorajszy łodzki koncert Priest wspaniale mi zwieńczył ten ostatni tydzień, w trakcie którego widziałem jeszcze Morrissey'a i Voivod. I jak miałbym wartościować to ja pierdolę... to był być może najlepszy koncert na jakim byłem w tym roku póki co, mój ulubiony albo przynajmniej ulubiony na równi z Brownem na Mysticu. To było naprawdę coś!
Myślałem, że jak przyjdę z godzinę przed otwarciem bramek to wbiję się do jakiegoś czwartego rzędu co najmniej; jak przybyłem na miejsce to już była kolejka, ale ostatecznie wylądowałem dosyć blisko sceny, wszystko i wszystkich dobrze widziałem, jakiś 7-8 rząd, potem byłem nawet bliżej, lecz bardziej po prawej stronie od Andy'ego niż tak po środku jakbym pragnął najbardziej, ale o tym potem. Najpierw muszę napisać o występie
Gloryhammer. Dla mnie, szczerze powiedziawszy, to była zwykła padakowa patatajka, zupełnie mnie to nie ruszało, nie podnosiłem rąk tak jak wokalista w pewnym momencie chciał myśląc, że po co mam dla niego rękę podnosić, ale ludzie wokół mnie skakali i klaskali i wyglądało to tak, jakbym ja był jakimś odmiennym i drętwym gatunkiem. Naprawdę, bardzo nie lubię takiego power metalu, tych rpg-owych klawiszy, przasności i sam nie wiem jeszcze czego... po prostu okropna tandeta to jest i nie wiem czy Nightwisha bym już nie wolał xDDD Naprawdę, nudne i nijakie. Jakbym miał wymieniać plusy to może to, że byli naprawdę dobrze nagłośnieni i to mi dawało nadzieję na to jaki dźwięk może być na moim ulubionym zespole; oczywiście był lepszy i potężniejszy, już chuj, że coś tam momentami mogło nie domagać.
Po supporcie spojrzałem na zegarek i do rozpoczęcia koncertu
Judas Priest planowo zostało jeszcze 30 minut z jakimiś sekundami. Odetchnąłem po tamtym chujstwie, ale cieszyłem się, że coraz bliżej jest do występu Bogów Metalu i jak poleciało War Pigs z taśmy to już wiedziałem, że Halford z ekipą za chwilę za chwileczkę wyjdzie na scenę. Ze wszystkich intr koncertowych jakie już lecą po wiadomym klasyku Black Sabbath to z obecnej trasy jest chyba moim ulubionym, naprawdę spodobało mi się jak klimatyczne ono jest, wczesne Current 93 by się nie powstydziło czegoś takiego (swoją drogą Judas Priest to jeden z ulubionych zespołów Tibeta!). I jak Halford wszedł z TWISTING THE STRANGLE GRIP WON'T GIVE NO MERCY! to pomyślałem sobie "o ja pierdolę!" i już na starcie przyszpilili taką pieprzoną petardą! All Guns Blazing i Hell Patrol zaraz po sobie, You've Got Another Thing Comin', Freewheel Burning... tam był po prostu banger na bangerze, prawie żadnej przerwy na wytchnienie! Tam gdzie stałem było piekło, ludzie się przewracali, gdzieś tam jakiś mosh nakurwiał, sam nawet w pewnym momencie skakałem, by jakoś ten rozpierdol przetrwać i nie oddalać się od sceny, ale jakoś udało mi się wytrzymać, przeżyć i z czasem wbić troszeczkę bliżej sceny od strony Andy'ego, zrobiłem to dzięki właśnie temu nakurwowi jaki się dział. I jak poleciało Solar Angels to szczerze ucieszyłem się, że nastało jakieś wytchnienie; usłyszenie tego utworu nigdy moim marzeniem koncertowym jakoś nie było, ale bardzo fajnie, że ten zespół odkopuje tak dawno niegrane rzeczy. Każdy kawałek z Invincible Shield jaki wczoraj zagrali absolutnie kocham, Gates of Hell to było moje marzenie; nie uważam, tak jak koledzy, że to najlepszy utwór jaki nagrali w XXI wieku, ale bardzo go kocham i tak (za najlepsze uważam Panic Attack). The Serpent and the King wokalnie zostało absolutnie rozkurwione, nie wierzę, że Halford tak zajebiście odtworzył to na żywo! I Giants in the Sky było piękne. Setlista przewspaniała, prawie cały Painkiller poza Leather Rebel i Metal Meltdown został zaprezentowany, fajnie było usłyszeć Night Crawler kolejny raz po 13 latach, One Shot At Glory po trzech, to być może mój ulubiony utwór z tej płyty i wyśmienicie było doznać Between the Hammer and the Anvil, zawsze będę kochał tę tappingowaną solówkę!
Co jeszcze? Cały zespół dał z siebie 137%. Jeżeli mam szukać jakichś minusów to jednym na pewno jest to, że lata 70' poza obowiązkowym Hell Bent for Leather zupełnie nie miały żadnej reprezentacji, no ale wszystkiego mieć nie można, zespół na jednym koncercie nie da rady zagrać wszystkiego co chciałoby się usłyszeć, ale i tak jestem mega zadowolony i nie powinienem narzekać. Mógłbym nawet ten koncert wskazać jako swój ulubiony od Judas Priest, z dziewięciu jakie do tej pory widziałem, przez tzw. recency bias, ale ciężko mi go porównywać z innymi koncertami, które widziałem tak dawno, lecz Spodek 2011 na pewno zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, jako że to był pierwszy raz kiedy się spotkałem z księdzem na żywo, ale na pewno muszę powiedzieć, że wczorajszy koncert z całą pewnością był lepszy od tego krakowskiego z zeszłego roku i najprawdopodobniej też lepszy niż na Mysticu, mimo że tam setlista była dłuższa i bardziej różnorodna, kiedy cały katalog dostał naprawdę dobrą reprezentację i nie brakowało ani lat siedemdziesiątych ani bardziej heavy metalowych bangerów z Painkillera czy Defenders of the Faith.
I dlatego, że widziałem JP na żywo 9 razy to pasowałoby, abym jeszcze jeden koncert co najmniej jeszcze kiedyś zaliczył, by była ta okrągła dycha już

Ale wcześniej niż za 2-3 lata najpewniej to się nie stanie, a nie wiem czy aż tyle mam ochotę jeszcze pożyć. Dla Judas Priest warto, lecz nie tylko Judas Priest istnieje na tym świecie, ale muszę powiedzieć, że bez ich muzyki być może byłoby ze mną sporo gorzej niż jest.
I nic nie złapałem xD