XXIV WROCŁAW INDUSTRIAL FESTIVAL
Tak jak w tytule.
W ostatni czwartek,
16 października 2025 roku , wybrałem się na wspomniany wyżej festiwal i zaliczyłem aż 22 różne występy, polemizować można czy nazywanie jednego z nich występem czy koncertem nie jest nieco na wyrost, ale w każdym wypadku, dwadzieścia cztery edycje już się odbyły, a ja dopiero w tym roku, jakoś miesiąc albo może trzy tygodnie przed wyprzedaniem kolejnej puli karnetów, się dowiedziałem o istnieniu takiego wydarzenia. Patrzę, to są rejony, które mnie interesują i z samych nazw tylko chyba Test Dept i Ordo Rosario Equilibrio wcześniej kojarzyłem, ale pomyślałem wtedy, że chuj że prawie niczego stąd nie znam, przejadę się dla samego doświadczenia i tak zrobiłem, ale parę tygodni rozkminiałem nad tym czy ostatecznie się tam wybrać. Sprawdzałem co to są za projekty i jeden z nich jest autorstwa Williama Benneta, więc nie tylko zachęciłem siebie usłyszeniem interesującej mnie muzyki, ale również wizją zobaczenia lidera legendarnego niesławnego Whitehouse na żywo, bardzo się ucieszyłem, że po rozpadzie tego zespołu jeszcze czymś się gdzieś zajmuje i jakiś czas później dostrzegłem również w rozpisce czy tam na plakacie nazwę Hastings of Malawi, projektu byłych członków (czy tam członka?) Nurse With Wound, który działał przez króciutki czas w pierwszej połowie lat 80', wydał jedną płytę w nakładzie 1000 egzemplarzy i właściwie przestał istnieć zaraz po jej wypuszczeniu; powiedzieć można, że został wręcz wyklęty przez Stevena Stapletona z jakiegoś powodu, 200 osób nabyło ten album, o ile dobrze kojarzę, a reszta egzemplarzy została wykupiona przez niego samego i zniszczona. Czemu to zrobił? Nie wiem, może nie podobało mu się, że podebrali jego styl i pomysły? Pojęcia nie mam, może czytałem gdzieś (ale nie pamiętam) o co dokładniej poszło, czy tylko o to czy mieli jakieś większe konflikty ze sobą, bo na gołe oko taka reakcja może wyglądać bardzo na wyrost, wiadomo że Stapleton wielkim artystą jest, ale nie kojarzę powodu, dla którego naprawdę warto było tak sabotować karierę swoich kolegów, którzy potem na długi czas zupełnie zarzucili kreowanie jakiejkolwiek dźwiękowej rzeczywistości. I cóż, możliwość zobaczenia i usłyszenia na żywo osobistości, które są częścią jakiejś historii, mówiąc ogólnikowo historii brytyjskiej sceny eksperymentalnej, była niesamowicie dla mnie ekscytująca i wiadomo, że z czasem przesłuchiwałem jakieś inne projekty, które były częścią tego line-upu i część mi się podobała, a do części miałem mieszane odczucia, ale ogólnie byłem pozytywnie i z zaciekawieniem nastawiony na tę 4-dniową podróż.
DZIEŃ PIERWSZY
Czwartek można było potraktować jako rozgrzewkę, gdyż uczestników festiwalu czekały tylko dwa koncerty. No właśnie... tutaj ciężko powiedzieć jak potraktować seans ekspresjonistycznego klasyka "Golem" z 1920 roku, bo z jednej strony muzykę pod ten film wykonywał na żywo
Hermann Kopp razem z
Am Not, i można się kłócić jak bardzo została wykonana, bo myślę, że to było puszczane z komputera i pewnie co jakiś czas manipulowane, ogólnie jeden pan co jakiś czas coś tam pobrzdękiwał na skrzypcach, drugi czasem uderzał w jakiś blaszany baner? Tak mi się wydaje. Czułem się tak, jakbym po prostu oglądał film, muzyka nie zakłócała mi jego odbioru, wciągnąłem się w jego treść. Był to mój pierwszy raz z tym obrazem i muszę powiedzieć, że nawet mi się podobał, lubię taką kinematografię, która najzwyczajniej w świecie opowiada historię w czysto wizualny i bardziej sugestywny sposób i jak to w filmach niemych co jakiś czas pojawia się plansza z tekstem, by lepiej zrozumieć przekaz czy treść tego co się ogląda. Pewna teatralność może co poniektórych wkurzać, ale jest coś ujmującego w tej przerysowanej ekspresji. Nie jest to mój ulubiony film niemy, ale obejrzeć można, lekko mi zleciało. A przed seansem tego filmu na sali kinowej zaprezentowała się grupa
Job Karma, która wyświetlała do swojej muzyki jakieś apokaliptyczno-futurystyczne animacje, te postacie wyglądały jakby były wyjęte z dzieł Tima Burtona; nie oglądałem chyba żadnej animacji od niego do tej pory, ale wiem jak wyglądają te postacie z "Gnijącej panny młodej" i to było moje skojarzenie. To co zaprezentowali sam nie pamiętam dobrze czym było, ale można by to było podpiąć pod jakąś muzykę filmową? Może po prostu elektronikę? Whatever, w każdym razie były w tym jakieś emocje, momenty kulminacyjne w pewien sposób przywodziły mi na myśl Godspeed You! Black Emperor, jest to zupełnie inna muzyka, ale pewne rozwiązania konstrukcyjne mi się skojarzyły z tym zespołem.
DZIEŃ DRUGI
Intensywny to był dzień i ciężki, bo w jego trakcie widziałem aż osiem koncertów, siedem z nich oglądałem i słuchałem przy barierce, ale nie było mi łatwo przez problemy gastryczno-żołądkowe. Nie wiem czy czymś się zatrułem czy zjadłem coś co wywoływało we mnie przeczyszczenie, aż trzy razy mnie wymiotło przed wyjściem z mieszkania, ale cóż, nie przyjechałem tam po to, aby się poddawać i nie pójść cieszyć swoich uszu występami, między którymi były naprawdę krótkie przerwy, podobało mi się to, że artyści w większości zaczynali swoje sztuki na czas i jak były obsuwy to naprawdę niewielkie, i to wszystko działo się w jednym pomieszczeniu, więc nie musiałem się przemieszczać między scenami jak to potrafi bywać na innych festiwalach. Po raz pierwszy zobaczyłem jak wygląda Sala Gotycka w Starym Klasztorze i piękna jest ta miejscówka, obłożona czerwoną cegłą i cóż... no, po prostu piękne, kameralne i klimatyczne miejsce, jak ktoś tam był to wie dobrze jak to wygląda i Sala Witrażowa znajdująca się w innej części tego obiektu też robi nie mniejsze wrażenie, pod względem wizualnym podoba mi się to venue i jak nic złego się mi nie wydarzy to prawdopodobnie tam wrócę w przyszłości, być może nawet i na kolejną edycję Wrocław Industrial Festival. Po wejściu na salę moim oczom w pierwszej kolejności ukazał się merch i będąc ciekaw co na nim jest podszedłem do niego. I co tam widziałem? Wiadomo, różne płyty, koszulki i bla bla bla, nie miałem zamiaru czegokolwiek kupować podczas tego wypadu, ale stwierdziłem, że jak płyty CD byłyby po jakiejś przystępnej cenie, to chuj, coś wezmę i tylko tego piątkowego popołudnia wydałem 150 zł na dwa albumy Cut Hands i jeden Thorofon. 50 zł za cd na koncercie? Zajebista cena, i wszystkie w jewel case'ach wydane! Jak dochodziła siedemnasta to nikogo prawie jeszcze nie było, więc miejsce przy barierce zająłem bez większej spiny i zrobiłem sobie jakieś dziwne wyzwanie, aby pobić swój życiowy rekord (co nastąpiło dzień później) i wystać wszystkie koncerty przy niej i prawie mi się to udało mimo po jakimś czasie (przez wstrzymywanie, heh) bolącego żołądka i generalnie tego, że coś tam się we mnie panoszyło, lecz było warto przemęczyć te 7,5 godziny. Na start swoją ucztę zaserwował duet
Galaktyka Mięsa, tworzą coś co podchodzi pod jakiś electro-industrial, więc nie są to do końca moje klimaty, ale podobał mi się ogólnie ten koncert, było okazjonalne śpiewanie czy recytowanie jakiegoś tekstu, czasem dmuchanie w jakąś zabawkową trąbkę i przybliżanie ręki do jakiegoś drutu, który dzięki temu wydobywał fale dźwiękowe, więc ciekawie się to oglądało. Dużo artystów na tym festiwalu używało komputerów, więc możecie sobie mówić "Ty to nazywasz muzyką na żywo?", no ale cóż... nieważne w jaki sposób, jak coś potrafi mi rozpieprzyć wnętrzności, to może być puszczane nawet z komputera i samplowane, takie występy też wymagają jakiegoś przygotowania, no i w takich warunkach muzyka jednak nadal brzmi inaczej. Polacy wnętrzności mi nie rozpierdolili, ale i tak było dobrze. Następnie po krótkiej przerwie na scenę wszedł gość, który wyglądał jak wokalista jakiegoś Enforcer, ubrany w skórzaną kurtkę z odkrytą klatą, łańcuchem, skórzanymi rękawiczkami, ale na szczęście ma większe jaja i potrafi robić naprawdę ciekawe rzeczy. Kurwa mać, image który Judas Priest spopularyzowało idealnie pasuje też do bardziej dark ambientowej czy noise'owej estetyki i tutaj spełnił się mój mokry sen, bo w końcu usłyszałem na żywo taki akt, który podchodzi pod autentyczny harsh noise. A co jest jeszcze lepsze,
Shantidas jako swój główny instrument wykorzystał wózek sklepowy! Były w nim świecące się na żółto żarówki i mikrofony, bardzo ciekawa sceneria i chyba mogę powiedzieć, że to był najbardziej klimatyczny performance na tym festiwalu, bo za oświetlenie sceny robiły właśnie tylko te żarówki. Co robił z tym wózkiem? Skrzypiał smyczkiem o niego, kopał go, uderzał w niego łańcuchem, jeszcze nalał sobie piwa do puszki naokoło której były jakieś druty i z niej pił, nie zdziwiłbym się, gdyby swoje włosy przy tym połknął. Generalnie, wydobywała się burza, trzaski i powiedziałbym, że ten pejzaż dźwiękowy mógłby z powodzeniem służyć pod jakiś najbardziej przerażający thriller lub horror, bo to było dosyć zatrważające, świetne budowanie napięcia. Być może to był mój ulubiony występ tego dnia, ale nie jedyny naprawdę świetny czy wręcz zajebisty. Po Francuzie zaprezentował się akt nie mniej ciekawy, również jednoosobowy, ale dla odmiany dosyć statyczny i bardziej rzekłbym refleksyjny, włoska artystka
Alos, która cały koncert siedziała ze skrzyżowanymi nogami i robiła różne wokalizy, do nóg przywiązane miała obręcze z dzwoneczkami i na jakichś sztucznych dredach też miała dzwoneczki, jak weszła na scenę to w ustach miała jakieś zioło, generalnie bardziej szamanistyczna, ale nie tak mroczna, wersja Diamandy Galas, było to naprawdę interesujące. Przyjechałem tu dla niespodzianek, na które nie byłem zupełnie gotowy i które okazały się być tak bardzo w moim guście! Następnie czekał mnie
Schloss Tegal, do którego nie miałem żadnych dużych oczekiwań, bo z jednej strony jedna rzecz, którą słyszałem studyjnie nawet mi się podobała, ale jakoś mi nie urwała odbytu, a inna w połowie była dobra, a w połowie meh, ale cieszę się, że te moje oczekiwania były tak niskie, bo ten zatrważający dark ambient okazał się być naprawdę potężny w koncertowym środowisku i znowu był to występ pojedynczej osoby, już kolejny raz z rzędu tego dnia; postać na scenie miała na sobie maskę lub kominiarkę, cała ubrana na czarno nie tak oddalona od jakiegoś terrorysty i jak wydobywały się z głośników jakieś przemówienia czy coś podobnego to to było przez nią gestykulowane, więc był to kolejny występ który się dobrze oglądało, ale jednak chciałem się nacieszyć tymi dźwiękami, więc większa część przeleciała mi z zamkniętymi oczami i fuck, nawet tylko dla Schloss Tegal było warto przyjechać do Wrocławia, nawet jeżeli studyjnie coś co słyszałem nie do końca mi podchodziło, ale moje uszy dostały potężnego orgazmu, o czym bym nie pomyślał jeszcze jakieś parę minut przed tym występem. To był dzień zdominowany przez solowe akty, ale po Amerykańcu dla odmiany scenę swoją obecnością uświetnił niemiecki duet
Thorofon wykonujący po prostu muzykę industrialną z naleciałościami jakiejś tam elektroniki podchodzącej pod Throbbing Gristle i coś tam jeszcze innego, podobała mi się ekspresja wokalisty i te zaskakujące bardziej krzykliwe momenty, ogólnie parka ta była ultra-elegancko wystrojona, więc i ten występ był miły dla oka, nie tylko dla ucha. Studyjnie mi się bardzo podobali, więc to był jeden z najbardziej wyczekiwanych występów przeze mnie i się nie zawiodłem, kolejny z rzędu niesamowicie udany piątkowy występ. I można nie wierzyć jak bardzo jakościowe rzeczy są na tym festiwalu, ale jednak moja ekscytacja minęła, gdy na scenę weszło electro-industrialne
Portion Control i powiedzieć muszę, że ten koncert był po prostu słaby. Pisałem wcześniej, że nie jestem fanem electro-industrialu, jakieś wyjątki mogę jeszcze znieść, lecz to brzmiało jak jakaś trzecioligowa muzyka taneczna i po prostu mnie męczyło, nie lubię takich rzeczy, lecz studyjnie I Staggered Mentally jeszcze mi się jako tako podobało. I to jedyna piątkowa sztuka, która mi się nie podobała, ale nie jedyna na tym festiwalu, o czym wspomnę jeszcze później. Pod koniec tego wieczoru spełniło się moje marzenie ujrzenia Williama Benneta na żywo, jako
Cut Hands dał dobry koncert, ale jednak daleki od fenomenalności Schloss Tegal czy Shantidas, lecz naprawdę fajnie brzmiały te plemienne rytmy w tych warunkach. I po tym występie właściwie oddaliłem się od barierki, do tamtej pory najdłuższej w całym swoim koncertowym życiu, nie kojarzę innej okazji, przy której stałbym aż tak długo pod sceną. Więc tak, chciałem skorzystać z toalety, ale stwierdzając, że jest za bardzo oblężona odpuściłem i ostatni
Ancient Methods obejrzałem już spod konsolety. Doświadczyłem prawie cały ten koncert, prawie, bo byłem już za bardzo zmęczony i przebrzmiały, abym dał radę do końca to wytrzymać, ale pewnie zostały jeszcze jakieś 3 lub 4 minuty do końca jak wychodziłem, więc uznaję za zaliczone. Industrial techno, nie mam pojęcia czy słyszałem wcześniej jakiekolwiek techno na żywo, ale w piątek się to niespodziewanie dla mnie spełniło, fajne i intensywne to było umca umca, ludzie przede mną tańczyli i skakali i właśnie podczas Ancient Methods gra świateł była najbardziej intensywna, ale pewnie możecie sobie wyobrażać, że tak przy techno mogłoby właśnie być
DZIEŃ TRZECI
Sobota pod pewnymi względami była już sporo lepsza od piątku i to właśnie podczas niej pobiłem swój rekord stania przy barierce, pełne 8,5h koncertów wytrzymałem przy niej i nie bolał mnie żołądek, nie trzymałem niczego prawie, więc to był luksus, co nie znaczy, że po takim sterczeniu w jednym miejscu nie byłem potem coraz bardziej zmęczony, po prostu drugi taki dzień musi się dawać we znaki. I nie skorzystałem tym razem z merchu, więc pieniądze zaoszczędziłem. Przechodząc od razu do setna całego tego szaleństwa, czyli koncertów, na start wszedł duet
Slow Slow Loris, który niesamowicie mnie zachwycił, Diamanda Galas jest chyba największą idolką tej wokalistki, bo nie dość, że miała podobną ekspresję i korzystała z dwóch czy może nawet i trzech mikrofonów (nie widziałem dobrze), to jeszcze i barwa głosu była niesamowicie zbliżona. Wokalistka, która używała dwóch mikrofonów z różnymi ustawieniami, jak korzystała z jednego to brzmiała tak jakby była z jakichś zaświatów i brzmiało to naprawdę świetnie i w trakcie w ogóle co jakiś czas manipulowała ich brzmieniem, a obok tej wokalistki stał pan, który obsługiwał jakieś interfejsy, ta muzyka podchodziła pod Power Electronics i cieszę się, że usłyszałem coś takiego. Co więcej, fajnie że kolejny dzień z rzędu wystąpił act nie tak oddalony od Diamandy Galas, więc jak ona nie będzie chciała robić żadnych performance'ów, a w ostatnich latach ma ich bardzo mało, to przynajmniej ma jakieś naśladowczynie!
Heimstatt Yipotash zaprezentowali dosyć agresywne industrial techno, podobało mi się. A po nich nadszedł czas na być może mój ulubiony koncert tego festiwalu, starszych facetów z nałożonymi na siebie świńskimi maskami. Ci starsi faceci to wykopane z annałów niepamięci
Hastings of Malawi, którzy zaserwowali 40-minutową dawkę naprawdę fenomenalnego hałasu. Neurotyczne bicie wskazówek zegara, telefoniczne pipczenia i przez cały czas niemalże był taki fajny szum wydobywający się z tych głośników, parę spoken wordów, w tym dwa czy trzy w języku polskim (!). Jeden członek tego zespołu co jakiś czas wydzierał się przez megafon, drugi praktycznie ciągle trzymał coś co wyglądało jak połączenie suszarki właśnie z jakimś megafonem, być może z niej leciały te szumy i podejrzewam, że z niej jednocześnie mogły lecieć jakieś wcześniej nagrane mówione kwestie, ale ręki sobie uciąć nie dam. W każdym razie, naprawdę surrealistyczne i awangardowe doświadczenie to było, to jest muzyka, dla której warto żyć! Trzy wspaniałe koncerty, po których nastał czas na jeden nieco słabszy, electro-industrialnego
The Juggernauts; tak, electro-industrial, pisałem wcześniej coś o tym stylu, ta muzyka w ich wykonaniu była po prostu okej, lecz czuć było, że niektórzy ludzie głównie na nich mogli przyjść i muszę im oddać, że dali niezłe show i jednak było fajniej niż na Portion Control poprzedniego wieczoru. Zanim na scenę wyszedł
John Duncan to w ramach zabicia czasu czytałem jego biografię i nie chcę pisać jak niektóre jej momenty były dla mnie pojebane; robił kiedyś performance, po którym zapraszał kobiety na backstage, aby go molestowały? Wtf. Z tego co pamiętam, ten performance traktował o jakiejś traumie, ale.... no, nie chcę nikogo w to wgłębiać i mi też wystarczy to co przeczytałem póki co, ale jego sobotni występ nie był kontrowersyjny czy szokujący - ot, starszy 72-letni pan wyglądający jak Christopher Lee wyszedł na scenę elegancko ubrany z kolczastą obrożą na szyi i grzebał w laptopie, ogólnie to co poleciało z głośników było dosyć mrocznym, niejednokrotnie dudniącym dark ambientem, więc mi osobiście się podobało, ale to była najkrótsza sztuka tego wieczoru i czułem niedosyt, to 35 minut mi zleciało w mgnieniu oka.
Test Dept studyjnie bardziej mi się podoba i ich koncert jak dla mnie był po prostu okej, lecz pod koniec było nieco lepiej; po prostu spoko i tyle. Za to
Ordo Rosalius Equilibrio strasznie mnie wynudziło i ciężko mi powiedzieć czy oni czy Portion Control bardziej mi się nie podobali, ale w ostateczności chyba jednak oni. Wykonawczo było poprawnie - no kurwa, nie jest to raczej wielkie osiągnięcie, aby było tylko poprawnie, lecz sama muzyka mi się strasznie nie podobała, nie lubię takiego neofolku i te bardziej orkiestralne czy smyczkowe momenty wszystkie były puszczone z taśmy, a na żywo śpiewał duet, sam facet lub laska razem z facetem (dla naszego kochanego Kama ciekawostka, grubaska) i okazjonalnie coś bębnili. Ogólnie, to jak ta muzyka jest zaaranżowana jakoś mnie żenuje i nie wiem, brzmi jak z jakichś rpg'ów czy sam nie wiem czego i też to jest takie patetyczne (chyba tak to mogę powiedzieć) w sposób jaki bardzo nie lubię. Nie wiem czego się spodziewałem. A na dobitkę uczestnicy dostali tak jak i poprzedniej nocy kolejne intensywne industrial techno, zaczynam myśleć, że to może być tradycja tego festiwalu, aby piątkowe i sobotnie wieczory kończyć techno, ale że jestem tutaj nowy i nie wgłębiałem się w archiwalne edycje mogę tylko gdybać. Po koncertach w innym pomieszczeniu było jeszcze after party z didżejami każdej nocy, ale to już jednak sobie odpuściłem.
CZWARTY, OSTATNI DZIEŃ
Czułem już zmęczenie, ale jak już wydałem 450 zł na karnet to chcę jednak skorzystać z całości, więc wybieram się na dobitkę niedzielnego wieczoru i chyba z minutę się spóźniłem na pierwszy koncert, industrial techniawego umca umca pod nazwą
SLPWK. Jakoś mi się nie śpieszyło, więc tak wyszło, ale też czuję, że dużo nie straciłem; było w porządku, ale po jakimś czasie jakoś miałem dosyć i chciałem usłyszeć kolejny akt. Warto przy okazji wspomnieć, że wtedy były same polskie projekty.
Moan mnie absolutnie zachwycił, wspaniały to był dark ambient z trwożącymi dzwonieniami i zdecydowanie mój ulubiony koncert niedzielnego wieczoru. Po nim również był jednoosobowy akt,
Dusseldorf, który z powodzeniem mógłby tworzyć ścieżkę dźwiękową pod jakieś sci-fi, brzmiało to bardzo futurystycznie i kraftwerkowo, chyba najbardziej syntezatorowy koncert w ogóle na tym festiwalu. I na koniec moje uszy uraczyła warszawska
Najakotiva, projekt z największym składem przez wszystkie te dni, bo czterech facetów tam było, jeden walił w gary, drugi grał na elektronicznej wiolonczeli, a dwóch pozostałych obsługiwało komputery i jakieś interfejsy czy inne sprzęty, które nie wiem jak nazwać i cóż, było nawet rytmicznie i melodyjnie, momentami nawet hałaśliwie, spoko. Nie jestem w stanie teraz dobrze tego opisać mimo że to był ostatni koncert jaki tam widziałem i usłyszałem. Szybko zleciało i wszystko jeszcze przed 22 się skończyło, poszedłem na mieszkanie i oczywiście miałem ambitne plany, by zrobić sobie herbatę i najpóźniej o północy pójść spać, bo rano musiałem wstać na pociąg, ale jednak wzięła mnie żądza i spałem stosunkowo krótko w ostateczności.
Krótkimi słowami, festiwal ten był naprawdę udany i już rozważam wybranie się na następną dwudziestą piątą edycję. 25 brzmi jak jakaś potężna rocznica, więc może ściągną znowu Stevena Stapletona z Nurse With Wound, który już dwa razy swoją obecnością ten festiwal zaszczycił lub Merzbowa, który też był... Masonna (nie Madonna!), Incapacitants? Wolałbym tylko, aby Diamanda miała jakiś niefestiwalowy występ, bo te koncerty na WIF naprawdę więcej niż 50 parę minut nie trwają, ale cała reszta wymieniona przeze mnie jak najbardziej mogłaby być + oczywiście jakieś niespodzianki, którymi siebie miło zaskoczę tak jak ostatnio. Nie będę już wspominał jak statystyki na setlist.fm sobie nabiłem dzięki temu wypadowi xDD
Zaskoczeni tym, że nie wspominam o swoich problemach psychicznych od jakiegoś czasu? Zresztą, jak ktoś miał coś do nich dodać i napisać to pewnie zrobił to już dawno, ja ze swojej perspektywy dodam, że nie jest może najlepiej, ale wydaje mi się, że jest lepiej niż było, a myślałem, że znowu wpadnę w jakiegoś doła i rozpacz przy kolejnym wyjeździe, a jednak tak nie było! Coś tam rozmyślałem, byłem nieco pesymistyczny, ale jednak nie wpadłem w obłęd, nie popłakałem się, nie myślałem o tym jakim jestem przegrywem, jak bardzo moje życie jest bezwartościowe, więc można powiedzieć, że jest jakaś poprawa, nawet jeżeli tylko tymczasowa. Prawie z nikim nie rozmawiałem, przy merchu to wiadomo, że trzeba parę słów powiedzieć i coś tam od siebie dodać, jak oglądałem winyle i cd od jednego gościa to z nim też miałem jakiś kontakt i dzięki niemu się dowiedziałem, że Current 93 dwa wznowienia swoich płyt wydało albo wydaje na picture dysku teraz i je miał na stoisku, ale nie skorzystałem. Cóż, raczej nic nadzwyczajnego, w czwartek jak byłem w tym kinie to byłem trochę przytłoczony tym, że wszyscy lub prawie wszyscy się znają, a ja nie znam nikogo, no ale cóż, taka kolej rzeczy jest, o dziwo jakoś mnie to nie zasmuciło bardzo. Nieraz myślałem, że jestem absolutnie stracony, ale ostatecznie sam nie wiem co mam do końca myśleć, czy może przeznaczenie przygotowuje dla mnie coś bardzo specjalnego czy będzie już do końca tak jak jest.