Tak się śmiesznie składa, że Glenna Hughesa z trasą 50 lecia Burn widziałem w ten weekend i mogę napisać tylko jedno - warto iść i zobaczyć.
Utworów w setliście zaledwie 9, ale granych w starym stylu, wydłużone wersje, sola, trochę gadek Glenna, więc koniec końców koncert trwał 1h 50min, dłużej niż się spodziewałem.
Hughesa widziałem wcześniej rok temu z Dead Dasies. Byłem zachwycony mocą i energią płynącą ze sceny, ponownie było tak samo, choć może w nieco innym stylu. Dead Dasies to 2 gitary, więcej mięsa i mocnego uderzenia. Do tego Hunges będący gwiazdą, ale nie liderem, trochę wydawał się wtedy jakby był doklejony do reszty.
Tym razem to on jest niepodzielną gwiazdą, scena jest absolutnie jego, energia z muzyki bije niesamowita. Może nie ma aż tak mocnego uderzenia, ale jest właśnie ta energia i radość gry wszystkich na scenie. No i mamy klawisze, wiadomo, bez nich ta trasa nie miłą by sensu.
Ciekawostka 1: Koncert był KK Steel Mill, czyli klubie K.K. Downinga. Zaskoczony byłem rozmiarem sali, na oko to 3 Progresje minimum. A koncert na frekwencję absolutnie nie narzekał. Natomiast tak naprawdę to ciężko to w sumie klubem nazwać, ot wielka hala z 4 barami po bokach. Nagłośnienie bardzo dobre, za sceną spory telebim, no ale w przypadku tego koncertu wyświetlał tylko logo trasy
Ciekawostka 2: Jak dla mnie klawiszowiec wyglądu prezentuje się jak połączenie Johna Lorda z Ianem Paicem.
Ciekawostka 3: Hughes gra tylko utwory które sam nagrywał. W secie jest jeden utwór z czasów Mark II i tutaj Hughes tylko śpiewa, bas przejmuje techniczny.